Dzikie chłopy w kożuchach i czapach. Brody ich długie, wąsione kręciska, włos długi i pluga sukniawa, a w rękach buły ogromniawe i siekiery – tak Stanisław Ignacy Witkiewicz w sztuce „Janulka, córka Fizdejki" opisuje dwunastu bojarów litewskich. Bojarzy wałbrzyscy w jednym są do nich podobni. Też są prawdziwi, a na scenę teatru weszli prosto z ulicy.
Na scenie wałbrzyskiego Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego co wieczór są przez godzinę. Stoją jeden za drugim, jak ściana złożona z szarych osób. Albo leżą nieruchomo. Każdy z reklamówką w ręku. Jakby przed chwilą przeszukiwali śmietnik lub wyszli z noclegowni dla bezdomnych. Niektórzy rzeczywiście w niej spali.
– Trzy i pół roku tam trzeźwiałem – zwierza się 48-letni Darek Iwanicki. Dopiero kilka tygodni temu dostał mieszkanie socjalne.
Tren w podzięce
Darek jest szczupły, zarośnięty, nosi szarobury paltocik. Trudno odróżnić, czy to jego własny, czy sceniczny kostium. W mieszkaniu nie ma mebli, do końca miesiąca musi przeżyć za pożyczone 20 złotych.
Na spotkanie przynosi plik kartek zapisanych równym, starannym pismem. – Piszę wiersze. Z jednego nałogu wpadłem w drugi – śmieje się.
Po premierze dedykował wiersz reżyserowi spektaklu, Janowi Klacie. Gdy czytał, głos mu się załamywał ze wzruszenia, a koledzy bojarzy mieli prawdziwe łzy w oczach. Wiersz był o tym, jak dano im drugą szansę. Dostrzeżono w nich ludzi.
Potraktowano z szacunkiem. – Oddał to, co każdy z nas czuł – mówią "aktorzy" o trenie Darka.
Kończy się zdaniem „My jesteśmy ludzie chorzy, sami sobie doktorzy".