Co dzieje się za murami różowych ścian Aresztu Śledczego w Jeleniej Górze przy ulicy Grottgera? Tu za swoje winy brakiem wolności płaci ponad 300 zatrzymanych. Tylko nieliczni z nich są osadzeni w ramach tymczasowego aresztowania. Pozostali to skazani, nawet za najbardziej brutalne zabójstwa.
– Nasza placówka jest tylko z nazwy aresztem śledczym. Generalnie znaczną większość stanowią skazani recydywiści penitencjarni. Główną zasadą osadzenia więźnia jest, by więzienie było jak najbliżej miejsca zamieszkania. Wiąże się to przede wszystkim z umożliwieniem kontaktów z rodziną. Po kilku lub kilkunastu latach skazani wychodzą na wolność i muszą mieć do czego wracać. W naszym areszcie śledczym jest tylko kilka osób skazanych na 25 lat za zabójstwa. Podobnie jest z tymczasowo aresztowanymi – to jest garstka ludzi, w granicach od 20 – 30 osób na 330 więźniów. Pozostali to skazani recydywiści penitencjarni, dla których mamy specjalny oddział, otwarty w 2006 roku – mówi ppłk Roman Kret, dyrektor Aresztu Śledczego w Jeleniej Górze.
Areszt śledczy jest zakładem zamkniętym, gdzie trafiają przestępcy z najróżniejszymi wyrokami, zarówno ci, którzy jechali rowerem po kilku piwach, jak i ci, którzy dopuścili się morderstwa. Często bywa jednak tak, że za swoje winy skazani rozliczani są przez innych więźniów. Przykładem jest „kowarski wampir”, który w 2007 roku zabił i zgwałcił dwie kobiety, których ciała ukrył w studzience kanalizacyjnej w lesie.
– W naszym ośrodku odbywał on tymczasowe aresztowanie. Kiedy zapadł wyrok, skazany został przewieziony do innej placówki. Był bowiem źle postrzegany w społeczności więziennej i musieliśmy go ewakuować, by nic mu się nie stało. Więzień osadzony w pojedynkę natomiast szybko „wariuje”. Mamy mnóstwo zdarzeń nadzwyczajnych w postaci bójek, pobić, różnego rodzaju „samouszkodzeń” czy prób samobójczych. To wszystko jest jednak pod stałą kontrolą: ze wszystkich tych zdarzeń musimy sporządzić meldunek, zawiadomić przełożonych, wszcząć czynności wyjaśniające, sprawozdanie przesłać do rzecznika praw obywatelskich lub do biura Ministerstwa Sprawiedliwości. Niektórymi zdarzeniami interesuje się też sam wiceminister Chmielewski – mówi dyrektor placówki.
Wielu więźniów dla zabicia czasu angażuje się też w pracę kulturalną, pisze wiersze, maluje, przygotowuje programy artystyczne, gra w zespole muzycznym itp. Część skazanych w więzieniu uczy się też zawodu, a osoby z wyrokami za drobniejsze przestępstwa pracują na rzecz różnych instytucji.
Dyrekcja zapewnia, że mimo bliskiego sąsiedztwa budynku aresztu śledczego z centrum miasta i budynkami mieszkalnymi, jeleniogórzanie mogą czuć się bezpiecznie. – Ja i około 150 moich ludzi jesteśmy po to, by chronić mieszkańców przed przestępcami i robimy wszystko, by spełnić to zdanie. Od dziesięcioleci nie pamiętam, by była jakaś udana próba ucieczki z więzienia. Gwarantuje więc, że społeczeństwo może się czuć bezpiecznie. Jestem natomiast bezsilny na przykład w odniesieniu do krzyków więźniów, którzy przez okna próbują przekazywać sobie jakieś informacje z ludźmi z zewnątrz. Jeśli mielibyśmy pieniądze zamontowalibyśmy ekrany dźwiękochłonne i nie byłoby problemu. Mam nadzieję, że kiedyś porozmawiamy w tym temacie z prezydentem Marcinem Zawiłą i wspólnie uda nam się tę sytuację zmienić, bo jest to również interes miasta – mówi Roman Kret.