Pisze o tym Dziennik w sobotnim wydaniu. Władze wyższych szkół ubolewają, że nie mają żadnego kontaktu z kandydatami dopóki nie zasiądą oni w salach wykładowych w październiku. System naboru w pewnym sensie dyskryminuje także tych, którzy nie mieli szczęścia na maturze, choć są bardzo dobrymi uczniami.
Polski maturzysta prędzej dostanie się na prestiżowe studia zagranicą, aniżeli na upragnioną uczelnię w kraju. Dziennik tłumaczy, że szkoły w innych krajach przy naborze biorą pod uwagę także wszystkie osiągnięcia swoich przyszłych studentów. Wystarczą referencje od nauczycieli i sprawnie napisany list motywacyjny, w którym kandydat opisuje, co udało mu się osiągnąć w ciągu trzech lat nauki w liceum.
Tymczasem polski system jest na tyle sztywny, że wyższe uczelnie mają związane ręce. A przyszli studenci są dla nich tylko numerami PESEL i sumą zdobytych na maturze punktów. – Często już po pierwszym semestrze wielu rezygnuje, a z części dziękuje sama uczelnia – mówi nam Damian, który dostał się w ubiegłym roku na polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. – Gdyby były egzaminy ustne, na pewno nieporozumienia byłyby rzadsze – dodaje.
Ministerstwo Nauki chce ułatwić senatom wyższych szkół samodzielne podejmowanie decyzji o zmianie lub rozszerzeniu kryteriów przyjęć. Nie wszystkim się to podoba. – Powrót egzaminów ustnych to wstecznictwo – uważa Dorota, studentka Kolegium Karkonoskiego. – Jeszcze nie tak dawno było wiele szumu o to, że maturzyści mają podwójną dawkę stresu, a jedynym kryterium dla przyszłych żaków miały być tylko wyniki z egzaminu maturalnego. Teraz będzie tylko więcej zamieszania – uważa.