Kiedy rozmawiałem z moim Profesorem historii o jubileuszu 900-lecia Jeleniej Góry, nauczyciel był uprzejmy stwierdzić, że za bardzo akcentuje się niemiecką przeszłość naszego miasta, na co zapanowała wręcz pewna moda. Wraca się do przeszłości, wręcz gloryfikuje ją, zapominając o bolesnych momentach dziejów.
Choćby Brama Wojanowska przy ul. Konopnickiej, która kartuszami herbowymi nawiązuje do czasów króla Prus Fryderyka II Wielkiego, współsprawcy pierwszego rozbioru Polski. Jakoś, zdaniem pana Profesora, zgrzyt pozostaje niezauważony, mimo fali krytyki, która ten właśnie element stawiała pod pręgierzem wątpliwości w roku 1998. Wówczas to pod koniec panowania ekipy Zofii Czernow zdecydowano o powrocie bramy w jej pierwotne miejsce, skąd została usunięta w kilkadziesiąt lat wcześniej, bo tamowała rozwijający się ruch. Krytycy posunięcia wypominają herbowe faux pas pomysłodawcom do dziś.
Z kolei, gdy zasięgałem opinii pani Janiny Hobgarskiej, dyrektorki Biura Wystaw Arystycznych, kiedy pisałem o „magicznych miejscach” Jeleniej Góry, usłyszałem zdania, które zresztą w pełni podzielam: Polacy nie pozostawili po sobie w Jeleniej Górze nic, do czego warto nawiązywać i pochwalić się tym. Wszystko wartościowe, co mamy w stolicy Karkonoszy, to dziedzictwo po dawnych pokoleniach, które zadbały o to, aby Hirschberg był piękny. A my resztki tego piękna mamy jeszcze okazję podziwiać.
Dodam jeszcze, że wiele z tego piękna zabraliśmy i to bezpowrotnie. Uświadamia mi to zdjęcie pana Kazimierza Piotrowskiego wykonane lat temu kilka na Osiedlu Robotniczym. Banalne w sumie drzwi do kamienicy przyozdobione piękną rzeźbioną sową. Alegoria mądrości siedzi na misternie rzeźbionej księdze i wita gospodarzy oraz gości secesyjnego budynku. Akurat dzień wcześniej przejeżdżałem obok tej budowli i uwagę moją zwróciło puste miejsce z wyraźnymi śladami wyrwania czegoś z korzeniami. Jeszcze wtedy nie wiedziałem, że była to sowa. Dowiedziałem się z maila i fotografii pana Kazimierza. Bliźniaczy ptak „siedział” na drugich drzwiach tej samej bramy.
– Nasi tu byli – pomyślałem od razu wzorem bohaterów „Eksmisji”. „Nasi”, którzy bezmyślnie (a może i z pełnym rozmysłem) zniszczyli bezpowrotnie małą enklawę piękna. Tacy „nasi” byli zresztą nie tylko na Osiedlu Robotniczym, które – jeszcze jako niemiecka Straupitzerstrasse – było rzeczywiście „robotniczym” i skromnym miejscem. Rzeźbione sowy uchowały się jednak przez cały okres niemiecki i lata Polski Ludowej. Przetrwały nawet do końca XX wieku. W XXI „nasi” ptaki utłukli i basta.
Tacy sami „nasi” zabrali rzeźbę niedźwiedzia sprzed willi przy ul. Krasickiego. Sąsiedni trakt - ulicę Norwida - Niemcy zadedykowali jeszcze w XIX wieku Johannowi Schoenau’owi, burmistrzowi Hirschbergu. Temu samemu, co założył za pożyczone przez żonę Eleonorę pieniądze, park na Cavalierbergu (Wzgórzu Kościuszki). I ci sami „nasi” dziś ten park demolują kradnąc elementy ławek i niszcząc drzewa. „Nasi” sprawili, że w ciągu jednej nocy „odfrunęły” rzeźbione amorki na tyłach dawnej rezydencji na rogu Wojska Polskiego i Wolności. I długo jeszcze by tak można było wyliczać, co w Jeleniej Górze „nasi” zrobili.
Dlatego uważam, że – nie zapominając o bolesnych animozjach między Polakami i Niemcami z lat dawnych – nie można twierdzić, że pokazywanie chlubnej przeszłości Ziemi Jeleniogórskiej jest niepoprawne. Jest jak najbardziej na miejscu. Warto też – jak radzi pan Zbigniew Leszek, nasz zaprzyjaźniony kolarz, a dekarz z zawodu, wywyższyć się ponad wszystko i zadrzeć głowę do góry. Choćby po to, aby podziwiać dawne ornamenty i ozdoby, które czasem są niedostrzegalne, a warte refleksji. Można to robić tylko na ulicach starej Jeleniej Góry, bo na Zabobrzu – dziedzictwie, jakie pokolenie Polaków pozostawi kolejnym jeleniogórzanom – zadzierać głowy nie ma po co. Bo można się jeszcze potknąć o butelkę po tanim winie. Zresztą nie tylko na Zabobrzu.