Zatrzymaliśmy się na „dzikim” parkingu przy Szosie Czeskiej. Było tam tylko kilka aut, nie tak jak gdzie indziej, gdzie trudno znaleźć miejsce nawet na przysłowiowy rower, a co dopiero na dwa samochody.
Stamtąd pół godziny spaceru do Kamieńczyka (na kartę dużej rodziny wejście za darmo, bilet normalny kosztuje 6 zł, a ulgowy 3 zł). Wchodzimy w kaskach.
Przypominamy, że Wodospad Kamieńczyka jest największym wodospadem w polskich Sudetach, ma 27 m wysokości. Miejsce to jest tak urokliwe, że kto raz je zobaczył, chętnie tu wraca. I jak zawsze, „od zawsze”, na turystów czeka fotograf z bernardynem. Niestety, w dzisiejszej dobie fotografii, biznes ten raczej za dobrze nie idzie, a cena 25 zł za trzy małe zdjęcia nie zachęca. Wrzuciliśmy więc kilka złotych do beczki dla bernardyna, bo przecież ten „fotobernardyn” to taka miejscowa tradycja, wiec warto ją pielęgnować.
Po Kamieńczyku ruszyliśmy na poszukiwanie ametystów – kamieni półszlachetnych, od wieków związanych z religią (ametyst jest kamieniem biskupów), ale także swoim pięknem działających na zmysły.
Zatrzymaliśmy się przy hotelu Diament w Szklarskiej Porębie, by ruszyć żółtym szlakiem, prowadzącym na Łabski Szczyt. My przed wejściem do Karkonoskiego Parku Narodowego skręciliśmy w las, bo wiedzieliśmy, że w tym miejscu można spotkać te kamienie i ich odpryski, wypłukane przez strumień… Wokół skały zobaczyliśmy też, niestety, doły świadczące o nielegalnym wydobyciu tego minerału.