– Ta wojna zaczęła się daleko od Westerplatte i dużo wcześniej. W 1935 roku na wielkim poligonie pod Kijowem, gdzie Armia Czerwona zaprezentowała zachodnim obserwatorom swoje możliwości. Zagraniczni obserwatorzy wojskowi z podziwem patrzyli, jak tysiąc czołgów, które przebyły setki kilometrów, z marszu rozwijało bojowe formacje – czytamy.
Zachód przestraszył się potęgi ZSRR. Uruchomienie masowych zbrojeń, nadzwyczaj trudne w zachodnich demokracjach, wymagało czasu i mogło tylko sprowokować Stalina do wcześniejszej agresji. A kto mógłby zatrzymać ten radziecki walec, gdy ruszy na Zachód?
Oczy polityków zwróciły się na… Hitlera. Tylko Niemcy mogli stawić czoła radzieckiej potędze, zanim ta dotarłaby do Paryża. Oczywiście, pod warunkiem, że dostaliby szansę budowy wielkiej i silnej armii. I tak w roku 1935, gdy Armia Czerwona przestraszyła europejskich polityków i wojskowych, Zachód przymknął oczy na łamanie przez Niemcy ograniczeń zbrojeń, jakie narzucono temu państwu po pierwszej wojnie światowej.
Wehrmacht, widziany już jako obrońca zachodniej cywilizacji, musiał mieć przestrzeń do działania. Ta świadomość zbiegała się z ogromną niechęcią, jaką rząd brytyjski darzył Czechów. Premier Neville Chamberlain nazywał ich „ludźmi z dolnej półki”. Czesi nie pozostawali dłużni, czego dowodem była rozmowa telefoniczna, jaką z prezydentem Edwardem Beneszem przeprowadził Jan Masaryk, ambasador czeski w Londynie:
– Ten złośliwy, stary… (tu padło wyjątkowo obelżywe i niesmaczne określenie pod adresem Chamberlaina) stęsknił się za lizaniem dupy Adolfa – powiedział Masaryk. Już nawet wystawił język!
– To wepchnij mu go z powrotem – poradził prezydent. – Postaraj się przywrócić mu zmysły.
– Ta stara bestia postradała już zmysły, z wyjątkiem węchu, którym wyczuwa nazistowskie gówno i kręci się dookoła tego.
Chamberlain dowiedział się, co o nim sądzą czescy politycy, gdyż ich rozmowa została nagrana przez wywiad niemiecki i przekazana brytyjskiemu premierowi.
Adolf Hitler atakował Anglików („Słabi, dekadenccy, prowadzeni przez zdegenerowaną arystokrację”) i Francuzów („Łacińskie kundle i wazeliniarze”). Wspomniał o Polakach:
– Podziwiam Polaków. Nie dają się zastraszyć. Mogę być przyjacielem Polaków i powiadomię mojego dobrego przyjaciela Lipskiego (mówił o polskim ambasadorze w Berlinie), że może na mnie liczyć!
Kłamał? Nie. Wskazywał, w jaką stronę zamierza prowadzić swą politykę, w której Polska odgrywała bardzo istotną rolę. Uważał, że może dogadać się z naszym rządem.
Dwa tygodnie później, 24 października 1938 roku, do Berchtesgaden przyjechał ambasador Józef Lipski. W pobliżu tego alpejskiego miasteczka miał swą oficjalną rezydencję Adolf Hitler. Wieczorem Lipski spotkał się w restauracji hotelu Grand z Joachimem von Ribbentropem, ministrem spraw zagranicznych Niemiec.
Ten przedstawił propozycję: Polska odda Gdańsk oraz wyrazi zgodę na wybudowanie eksterytorialnej autostrady i linii kolejowej, które połączyłyby Rzeszę z Prusami Wschodnimi. To nie było żądanie, lecz propozycja ugody. Oferował, że w zamian Niemcy udostępnią Polsce podobną trasę drogową i kolejową biegnące przez Gdańsk, wolny port w tym mieście i rynek zbytu na polskie produkty.
Gdyby zatrzymać się na tym etapie propozycji Ribbentropa, można byłoby odnieść wrażenie, że była to szczera oferta. Jednakże Ribbentrop posunął się dalej, wskazując, że Polska powinna dołączyć do paktu antykominternowskiego, czyli proponował Polsce sojusz z Niemcami, Włochami i Japonią przeciwko Związkowi Radzieckiemu!
Czy Polska mogła zawrzeć sojusz z Niemcami? – pyta Wołoszański. – Dzisiaj odpowiemy: „nie”, gdyż stalibyśmy się współwinni późniejszych masowych zbrodni nazizmu. Ale czy Włochom, Węgrom, Finom, Rumunom, Bułgarom i innym sojusznikom Niemiec ktokolwiek zarzuca udział w ludobójstwie?
Wołoszański stawia tezę, że możliwości sojuszu Polski z III Rzeszą najbardziej przestraszyła się Anglia, która zaczęła Polakom obiecywać gruszki na wierzbie, a minister spraw zagranicznych RP Józef Beck w te obietnice uwierzył.
Zamiast rozgrywać niemiecką kartę, zamiast robić wszystko, aby storpedować możliwość zbliżenia Niemiec ze Związkiem Radzieckim, zaufał angielskim gwarancjom. Uwierzył, że Anglicy, choć mieli słabą i nieliczną armię i jeszcze słabsze lotnictwo, wyślą je do walki o Gdańsk, choć nie istniały żadne możliwości przerzucenia nawet tych słabych wojsk. Minister wierzył, że Francuzi, którzy wydawali miliardy na budowę bunkrów Linii Maginota, nie będą tam kryć swoich żołnierzy, ale wyślą ich, aby ginęli w walkach na granicy Niemiec – pisze Wołoszański.
Jego zdaniem winni wybuchu wojny są politycy, którzy nie uchronili kraju przed wyniszczeniem tak wielkim, że jego skutki odczuwamy do dziś.
Więcej w Słowie Polskim Gazecie Wrocławskiej.