Minęły czasy, kiedy nieodżałowanej pamięci Antoni Mazurkiewicz, wieloletni „kanar” w miejskich autobusach, stosował „kary” wychowawcze. Gapowiczom lub osobom roztargnionym kazał przyrzekać uczciwość lub całować współpasażerki. Zresztą miał niebywały talent do rozpoznawania osoby, która rzeczywiście przez roztargnienie zapomniała wpisać numeru biletu do blankietu lub nie wzięła legitymacji. Wtedy kończyło się na upomnieniu i przeprosinach ze strony pasażera.
Dziś trzeba zapłacić karę. I to nie małą, bo za przejazd bez ważnego biletu należy się 112 zł. Przejażdżka bez ważnego dokumentu uprawniającego do bezpłatnego lub ulgowego przejazdu kosztuje 89, 60 zł, a jazda na podstawie biletu miesięcznego bez wpisanego trwale numeru legitymacji do biletu miesięcznego – 56 zł.
Opłaty specjalne, jeśli uiści się je w określonym terminie, podlegają częściowemu zwrotowi.
Ostatnio kontrolerzy nie próżnują. Trudno zresztą o to mieć do nich pretensje, bo to ich praca. Ale wielu pasażerów potwierdza, że nie ma ona „ludzkiej” twarzy. Kiedy kontroler kogoś dopadnie, dochodzi do „krwawego” incydentu. Niektórzy pasażerowie bywają nieustępliwi: dochodzi do bulwersujących scenek, kłótni i wyzwisk. W końcu nie każdego stać na opłacenie tak drogiego mandatu, a często też nie zawsze zasłużonego.
– W tym zawodzie nie ma miejsca na litość – usłyszeliśmy od jednego z kontrolerów. Zależy im na jak największej prowizji od wypisanych mandatów, więc polowanie na gapowiczów nie uwzględnia okoliczności łagodzących, choćby roztargnienia. Dura lex sed lex.