W Jeleniej Górze jest obecnie ośmioro dawców szpiku. To dużo, biorąc pod uwagę fakt, że dawca zgodny genetycznie zdarza się raz nawet na kilka milionów osób. Ale też mało - biorąc pod uwagę statystyki osób zarejestrowanych w bazie dawców szpiku.
Akcje rejestracji potencjalnych dawców komórek macierzystych prowadzi Fundacja DKMS Polska, zarejestrowana w 2008 roku jako niezależna organizacja non-profit. To do niej jesienią 2010 roku trafiła Paulina Bratkowska.
– Wtedy mieszkałam w Gorzowie Wielkopolskim, gdzie rodzice chorego na białaczkę 3-letniego Piotrusia zorganizowali akcję szukając bliźniaka genetycznego – opowiada Paulina Bratkowska. – Kiedy widzi się na plakacie chore, malutkie dziecko… (tu spuszczał głowę i milknie na chwilę). Natychmiast postanowiłam się zarejestrować. Chciałam kogoś jeszcze namówić ze znajomych, ale nie udało się, bo ciemno, zimno - więc poszłam sama. Kilka miesięcy później zadzwonił telefon. Miałam wtedy strasznie zły dzień. Byłam w pracy. Pamiętam tylko, że pani z fundacji DKMS opowiadała mi o dwóch metodach poboru komórek. Pytała, czy nadal się zgadzam na zostanie dawcą. Oczywiście zgodziłam się. U mnie w rodzinie to nie była nowość. Jeden z moich braci oddał nerkę drugiemu. Może dlatego decyzja przyszła mi tak łatwo…
- Potem były szczegółowe badania, na które pojechałam do Wrocławia. Tam miałam kolegę ze studiów. Ale po badaniach miałam dwa tygodnie do wizyty w klinice w Dreźnie, więc postanowiłam, że pojadę w góry. Ten kolega z Wrocławia powiedział mi, że zatrzymamy się u Kamila z Jeleniej Góry, który był z nami na roku. Od razu skojarzyłam, że chodzi o pewnego chłopaka o kręconych włosach. Razem studiowaliśmy w Zielonej Górze, ale nie znaliśmy się. Wiedziałam o nim tylko tyle, że na studiach jadł chińskie zupki pomidorowe. Tak się złożyło, że do Drezna nie mógł ze mną jechać nikt z rodziny. Pojechał Kamil, za którym później przyjechałam z Gorzowa do Jeleniej Góry i który teraz jest moim mężem – opowiada Paulina.
W Dreźnie Paulinę czekało miłe zaskoczenie. – Pamiętam, że bałam się bólu, że nie będą mogła ustać na nogach, samodzielnie się umyć, zjeść – opowiada Paulina. – A ja tylko cztery godziny przesiedziałam na fotelu bez żadnego bólu, kiedy pobierano komórki tzw. metodą „z krwi odwodowej” czyli przetoczono mi krew separując komórki macierzyste do specjalnego worka. I już godzinę później zwiedzałam Drezno, jadłam kolację z Kamilem, drugim dawcą Dariuszem Góreckim, który teraz jest moim przyjacielem, a także z tłumaczem i innymi dawcami, m.in. z Niemiec. Od Niemców usłyszałam, że oddanie szpiku to dla nich tylko kilkugodzinna przerwa w pracy. W Polsce uważa się, że to nie wiadomo co. To widać po mapie zawieszonej w klinice - całej we flagach powbijanych przez dawców. Mapa Polski ma tylko kilkanaście tych flag. Dlatego wiem, jak ważna jest zmiana świadomości ludzi i ile mamy jeszcze do zrobienia – dodaje Paulina.
Tę świadomość od pięciu lat wśród młodzieży próbuje zmieniać Dorota Kloza, nauczycielka wychowania fizycznego z Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1 w Jeleniej Górze. To ona wraz z Małgorzatą Rybińską - lekarzem rodzinnym, od pięciu lat prowadzi prelekcje na temat dawstwa szpiku w swojej szkole, a od trzech lat we wszystkich jeleniogórskich szkołach ponadgimnazjalnych. Tegoroczna edycja ruszyła w listopadzie. Dotychczas w ramach akcji zarejestrowało się ponad 300 uczniów, z czego dwoje z nich oddało szpik swoim „bliźniakom genetycznym”. Jedną z takich osób jest Michał Liwandowski, który ideą pomagania zaraził się na jednej z prelekcji w III LO czyli Zespole Szkół Ogólnokształcących i Technicznych w Jeleniej Górze.
– Byłem wtedy w trzeciej klasie – opowiada. – Pomyślałem, że jeśli mogę komuś pomóc, a nie wymaga to ode mnie jakiegoś wielkiego poświęcenia, to mam taki obowiązek. Od 18. roku życia oddaję krew. W bazie dawców szpiku zarejestrowałem się na początku 2013 roku. Pół roku później dostałem telefon z Fundacji DKMS Polska. Byłem wtedy akurat w pracy, więc zależało mi, żeby szybko skończyć rozmowę. Na wszystko się zgodziłem. Rodzicom wytłumaczyłem na czym to polega. Nie mieli nic przeciwko. Pojechałem do Drezna, bo było najbliżej (kliniki w Polsce są w Warszawie i Krakowie). Sam pobór z tzw. krwi obwodowej trwał 4,5 godziny. Czy bolało? Tylko raz kiedy zapomniałem, że mam igłę w ręce i chciałem podrapać się po nosie. Wtedy zakłuło – śmieje się Michał. - Czy musiałeś się jakoś poświęcić? No… to były cztery i pół godziny siedzenia na fotelu, a oni mieli tylko jeden film, który już kiedyś oglądałem, więc… - wybucha śmiechem obecny student Politechniki Wrocławskiej.
Po poborze Michał - jak każdy dawca – poznał trzy rzeczy: wiek, płeć i kraj pochodzenia swojego bliźniaka genetycznego. Stąd wie, że oddał komórki macierzyste dla 52-letniej kobiety z USA. Jeśli obie strony będą chciały, mogą się spotkać po minimum dwóch latach. – Nie sądzę, że się spotkamy, ale dostałem kartkę z podziękowaniem, to było naprawdę miłe – mówi Michał. – Ja nie oczekuję żadnej wdzięczności. Nie czuję się bohaterem. Nie zrobiłem nic wielkiego i denerwuje mnie to, że w Polsce są tacy, którzy się z tym obnoszą, puszą się z tego powodu, że oddali szpik. Niektórzy nadal myślą, że oddanie szpiku wiąże się z wbiciem ogromnej igły w kręgosłup, co jest kompletną bzdurą. Są i tacy, którzy pytają, ile mi za to zapłacili. To zostawiam bez komentarza, bo nie rozumiem, jak można brać pieniądze za coś takiego. Ja wierzę w to, że kiedyś wróci do mnie to, co ja bezinteresownie przekażę innym – dodaje 19-latek.
Zarówno Paulina, jak i Michał zostali zaproszeni przez Dorotę Klozę na prelekcje do szkół. – Stąd wiem, że nie nadaję się na mówcę – mówi Michał - ale gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, dlaczego warto pomagać, odpowiedziałbym pytaniem: „A co by było, gdyby taka choroba dotknęła twoich bliskich i wiedziałbyś, że jest bliźniak genetyczny w Polsce, który może uratować mu życie, ale nie zrobi tego, bo boi się, albo zwyczajnie mu się nie chce?”