Zabrzmiało „Gaudeamus igitur” wyśpiewane przez akademickie chóry i pewnie bez zrozumienia słuchane przez znaczną większość studentów. Mało kto bowiem wgłębia się w łacińską treść owego hymnu intonowanego na rozpoczęcie roku akademickiego. Czasem jednak warto rozumieć, czego się słucha. I łacinę też znać warto, przynajmniej fragmentarycznie.
A znajomość łaciny jak i poziom wyższego wykształcenia – ono dziś wydaje się przepustką, bez której nie ma mowy o wejściu do świata wielkiej kariery – spada na łeb i na szyję.
Warto wiedzieć, że <i> post iucundam iuventutem, post molestat senectutem, nos habebit humus </i>. Po przyjemnościach młodości, nadejdzie ich kres i wszystko, co się wiąże z przemijaniem. Studenci winni zatem zadbać o to, aby ta ich <i> iuventa </i> (młodość) była nie tylko <i> iucunda </i> (czyli przyjemna), lecz także <i> fructuosa </i> (owocna). Wszystko po to, aby <i>senectus </i> (czyli starość) nie była <i> molesta </i> (czyli pisząc oględnie – przykra). Na ostatni człon zdania raczej nie mamy wpływu, więc nie ma się o co starać.
Jednak, czy wykształcenie rzeczywiście daje jedyną szansę na przyszłość, aby zbierać kokosy owocnej młodości? Wątpię. Zwłaszcza współczesność pokazuje, że nie po szkołach robi się fortunę, a bycie „wykształciuchem” wręcz w niektórych kręgach nie uchodzi.
To już nie te czasy, że wystarczył dyplom Uniwersytetu Marksizmu i Leninizmu ewentualnie Instytutu Historycznego Wyższej Szkoły Kadr Partyjnych w Moskwie (chyba taka była), aby przed jego posiadaczami otwierały się drzwi do sezamu sławy i bogactwa.
Choć dziś przecież są absolwenci takich i pokrewnych uczelni, którzy radzą sobie świetnie zarówno po ich skończeniu, jak i teraz, kiedy w rubryce „wykształcenie” w curiculum vitae lepiej pominąć nazwę ukończonej szkoły.
Są też i tacy, którzy świetnie sobie radzą bez dyplomów: choćby byli prezydenci Lech Wałęsa i towarzysz Aleksander Kwaśniewski.
Dziś studia są jedynie przykrywką nie bardzo wiadomo, do czego, bo zjawisko podejmowania pracy w zawodzie zupełnie innym niż wyuczony, jest niemal codziennością.
Za wyjątkiem tych profesji, gdzie bez stosownego dyplomu nie ma mowy o ich wykonywaniu. Choćby lekarza. Może i dobrze, bo znając wiedzę naszego społeczeństwa na temat chorób wszelkich, lekarzem wszystkich mógłby być każdy z nas.
Ale i tu występują patologie, ponieważ zjawisko lekarza, który nie potrafi leczyć, też w Polsce jest. Do tego stopnia, że doktorzy nie potrafią leczyć się sami, zwłaszcza z przerostu ambicji.
Powiecie, że aby osiągnąć swoje zamierzenia, potrzebny jest spryt, mocne łokcie i umiejętność rozpychania się w tłumie. Tego żadna szkoła wyższa nie nauczy. Inni – niektórzy z perspektywy więziennej celi – gorzko żałują, że nie studiowali, choć bogactwo zdobyli. Czasem na krótko, bo sprawiedliwość okazała się od nich bardziej przebiegła. I nadrabiają na spacerniaku zaległości z młodości, która na pewno nie była fructuosa, choć z całą pewnością – iucunda.
Czym zatem wytłumaczyć boom na studiowanie? Może sadomasychistyczną chętką na wkuwanie setek niepotrzebnych rzeczy. Bo ku rozczarowaniu tych, którzy twierdzą, że nauka bzdur kończy się w szkole średniej, stwierdzić należy, że wcale tak nie jest. A czasem wręcz przeciwnie. Na studiach to dopiero uczą farmazonów, które tylko niepotrzebnie głowę zaprzątają, rodząc stresy i frustrację. Mniej odpornych wpędzają w nałogi, lub – w drastycznych przypadkach – prowokują rzucanie indeksem w doktora lub profesora w trakcie egzaminu.
Nieraz rzeczywiście chce się rzucić w takie postaci nie tylko indeksem Sam pamiętam niedowartościowanych magistrów i doktorów a nawet profesorów, którzy jak mogli mścili się na Bogu ducha winnych żakach, odsyłając ich nieskończoną ilość razy podczas zaliczeń i ciesząc się z władzy, jaką nad nimi dzierżyli. Zapomniawszy przy tym, że też jako cielęta studiowali.
Pamiętam też ludzi zupełnie niekompetentnych, którzy zamiast do poznawania przedmiotu zachęcać, skutecznie zniechęcali. Moja wykładowczyni z historii literatury brazylijskiej przychodziła na wykłady z woreczkiem foliowym. Trzymała w niej książkę, z której czytała owe wykłady. Dlatego w woreczku, bo książka była w stanie totalnego rozkładu i pani doktor musiała pilnować, aby jakiś podmuch wiatru ich nie rozproszył.
A dlatego się rozlatywała, że pani doktor używała jej od iks lat, nie zmieniając ani o zdanie treści wygłaszanych odczytów, na których wszyscy spali. Miała zresztą tendencję to patrzenia tylko w kartki owej książki, więc – śmiem przypuszczać – że nawet nie zauważyłaby nieobecności studentów.
Wydaje mi się, że na każdej uczelni są podobne egzemplarze: zarówno książek jak i profesorów.
Kiedy już jako dziennikarz przekroczyłem progi Akademii Ekonomicznej w Jeleniej Górze podczas rozpoczęcia roku akademickiego, załamałem się słysząc wspomniane na początku Gaudeamus z gramofonu marki Unitra odtwarzane ze zdartej i skrzeczącej płyty z rytmicznym akompaniamentem igły uderzającej o rysy na winilu, z którego wykonywano zapominane już dziś krążki.
Dziś są płyty kompaktowe, a nawet prawdziwe chóry. Ale słowa wciąż te same:
<i>Gaudeamus igitur, iuvensdum sumus, post iucundam iuventutem, post molestam senectutem…</i>
I naprawdę warto czasem zrozumieć ich sens, abyśmy nie studiowali bez sensu.