Jelonka: Podobno od najmłodszych lat był pan przekonany, że zostanie pan aktorem.
R. Wojnarowski – Tak można powiedzieć, bo też jako dziecko w każdych szkołach, do których uczęszczałem „robiłem” za artystę.
Jelonka: Urodził się pan we Lwowie…
R. Wojnarowski – Urodziłem się 18 maja 1937 we Lwowie przy ulicy Tarnowskiego niedaleko parku Łyczakowskiego.
Jelonka: Rodzice chyba z przymrużeniem oka patrzyli na pana ciągoty artystyczne?
R. Wojnarowski – Mój ojciec był lekarzem weterynarii i chciał, żebym poszedł w jego ślady, ale nigdy nie robił mi wyrzutów, że wybrałem inaczej. Był moim najlepszym krytykiem. Kiedy w tarnowskim teatrze grałem spiskowca w sztuce „Mariana Pineda” Garcia Lorki mówiłem kwestię: Dziś wielki ziąb, a ja bez rękawiczek…” z takim lwowskim akcentem, że z widowni rozległy się salwy śmiechu. Tato skomentował tę moją kwestię krótko i ze śmiechem: Hiszpan ze Lwowa!
Jelonka: Pierwsze kroki na zawodowej scenie stawiał pan w Teatrze Solskiego w Tarnowie…
R. Wojnarowski – Tak, ale moja droga do zawodowego teatru była bardzo długa. Przed sowietami uciekliśmy do Generalnej Guberni, mieszkaliśmy w Tyszowicach i tam zastał nas koniec wojny. Stamtąd przenosiliśmy się do Żar, Kożuchowa i Nowej Soli, gdzie podczas przeróżnych akademii i powitań recytowałem wierszyki. Repertuar miałem bogaty, bo witałem między innymi infułata Karola Milika jak i Rolę-Żymierskiego, w jego przypadku wychwalając Stalina (śmiech).
Jelonka: Pamięta pan swoją pierwszą rolę w teatrze?
R. Wojnarowski – Oczywiście, to było właśnie w Tarnowie, grałem narratora w Eugeniuszu Onieginie – „Szczęśliwy ten, kto w życia święto nie dopił wina aż do dna…”
Jelonka: Czuł już pan wtedy, że wybrał właściwą drogę?
R. Wojnarowski – Tak! Mało tego, czułem się już wtedy wielkim aktorem (śmiech) do tego stopnia, że praca w teatrze w Tarnowie zaczęła mnie dusić. Postanowiłem, że zacznę pracę w Teatrze Słowackiego w Krakowie u wielkiego Bronisława Dąbrowskiego. Bezczelnie wszedłem do sekretariatu teatru i z tonem zmanierowanego wielkiego aktora powiedziałem: ja do dyrektora Dąbrowskiego, w sprawie angażu. Sekretarka spytała, po jakiej jestem szkole, a ja odpowiedziałem, że to nie jest ważne. Wtedy otworzyły się drzwi, wyszedł sam dyrektor Dąbrowski, przywitał się ze mną i powiedział: „Wiesz co chłopcze? Ja ci powiem, idź do szkoły, naucz się, wróć, a ja dam ci angaż. Wyszedłem strasznie oburzony. Ja do szkoły? Ale sytuacja powtórzyła się w „Bagateli”, Teatrze Młodego Widza i we wszystkich innych teatrach między innymi w Sosnowcu i Katowicach. Wtedy zrozumiałem, że coś jest nie tak (śmiech).
Jelonka: Nie zniechęcił się pan?
R. Wojnarowski – Oczywiście, że nie, choć czułem się nieswojo. Po wielu poszukiwaniach wylądowałem w Opolu i to miasto było dla mnie szczęśliwe. W tym czasie w tamtym teatrze pracowała reżyserka, która pamiętała mnie jeszcze z Tarnowa i to ona pomogła mi dostać pracę.
Jelonka: To był rok 1957, więc zbliżał się pana przyjazd do Jeleniej Góry.
R. Wojnarowski – Szukając pracy pisałem listy do chyba wszystkich teatrów w Polsce. Któregoś dnia w Opolu dostałem list: „Angażujemy pana – Jelenia Góra, Władysław Ziemiański”
Jelonka: I to był angaż aktorski ?
R. Wojnarowski – Nie, angaż dostałem jako pomoc artystyczna. Na początku byłem rekwizytorem z prawem grania. Zresztą nie tylko ja byłem w Norwidzie aktorem bez egzaminu. Byli nimi także: Henryk Machalica, Andrzej Saar i Czesław Stopka. Powiem jeszcze taką ciekawostkę, że będąc jakiś czas temu w Warszawie zaszedłem do SPATIFu i przy barze stał syn Henryka, Piotr. Podszedłem do niego i powiedziałem do niego, czy pan wie, że prowadzałem pana w Jeleniej Górze na spacer po Wzgórzu Kościuszki? (śmiech)
Jelonka: Jaka była pana pierwsza rola, wtedy jeszcze w Teatrze Miejskim w Jeleniej Górze?
R. Wojnarowski – Pierwszy chorąży w Nocy Listopadowej. Sztukę reżyserował przedwojenny wielki aktor Janusz Strachocki. Wielki wspaniały reżyser i aktor.
Jelonka: Kiedy pomyślał pan, że trzeba w końcu zdać ten egzamin, mieć ten „papier”?
R. Wojnarowski – Ale ja nie potrzebowałem egzaminów! (śmiech) Kiedyś na sztukę „Siedmiu Sprawiedliwych” przyszedł Zbigniew Lengren i po sztuce napisał recenzję, chyba w „Przekroju”: „Najbardziej podobał mi się aktor grający pod trzema gwiazdkami, bo tak wtedy podpisywano aktorów bez egzaminu. Nie wiem dlaczego występuje pod gwiazdkami, bo ja wszystkim aktorom bym je dał. A nazwisko tego pana umieściłbym na afiszu.” Więc wiadomo, że po takich pochwałach, nie myślałem o tym nieszczęsnym egzaminie.
Jelonka: Ale w końcu przystąpił pan do niego. Podobno to Henryk Machalica pana namówił…
R. Wojnarowski – Tak. Zresztą wszyscy pojechaliśmy do Warszawy na egzamin. Heniu (Machalica), Stopka i Saar. Jechaliśmy z ręką wzniesioną w kierunku Warszawy śpiewając piosenkę „My ze spalonych miast, my z głodujących wsi”. Żaden z nas egzaminu nie zdał (śmiech)
Jelonka: Egzaminował pana profesor Korzeniewski i o tym krążą prawdziwe legendy. Proszę powiedzieć, jak to było.
R. Wojnarowski – Tak… Bogdan Korzeniewski - teatrolog, reżyser, wykładowca w szkole teatralnej wielka postać. Na egzaminie podszedł do mnie i powiedział: Panie jest tyle pięknych zawodów na „a”, a-rolnik, a-górnik, dlaczego chce pan zostać artystą? No i oblał mnie.
Jelonka: Zabolało?
R. Wojnarowski – Popłakałem się nawet gdzieś w kącie. Później naprawdę nie chciałem już przystępować do egzaminów, bo w Jeleniej Górze miałem jak u Pana Boga za piecem. A co najważniejsze, że cały czas grałem. Bo liczyła się tylko gra.
Jelonka - W jaki sposób uczył się pan, przygotowywał do ról?
R. Wojnarowski – Tu pracowało wielu wielkich, wspaniałych artystów. Zuzanna Łozińska - kapitalna aktorka, reżyserka, wspaniały dyrektor teatru Stanisław Posiadłowski, Paweł Balli. To było wielkie aktorstwo i ja się od nich uczyłem wszystkiego. Stałem za kulisami i obserwowałem ich. Oni mi pomagali, a ja chłonąłem tą wiedzę. Teatr był dla mnie wszystkim. A później posypały się duże rolę u wielkich reżyserów. W Norwidzie przecież swoje dyplomy robili: Krystian Lupa, Mikołaj Grabowski, Grzegorz Mrówczyński - późniejszy dyrektor Teatru Norwida i u nich grałem główne role.
Jelonka: Przychodzi rok 1987 i Teatr Polski w Warszawie. Podobno odmówił pan gry u mistrza Dejmka.
R. Wojnarowski – Nic podobnego, było inaczej. Z różnych względów czułem się nieswojo w Norwidzie i nagle dostałem telegram od Kazimierza Dejmka, żeby przyjechać na rozmowę. Pomyślałem, że ktoś zrobił mi żart, bo znałem przedwojenną anegdotę, że jakiś aktorzyna przed wojną dostał telegram od Szyfmana „Angażuję pana. Arnold Szyfman”. Później okazało się, że koledzy zrobili dowcip temu biednemu aktorowi przysyłając ten telegram. On pojechał do Warszawy i Szyfman podbił żart angażując go na jeden sezon do swojego teatru. I ja pomny tego dowcipu, zadzwoniłem do Teatru Współczesnego. Przełączyli mnie do gabinetu Dejmka, przedstawiam się i on mówi: „A co pan tam robi do cholery, przecież powinien pan być już tutaj” (śmiech).
Jelonka Jakie pierwsze wrażenia?
R. Wojnarowski – Tego nie da się opisać. Wchodzę do sali, a tam Tadeusz Łomnicki, Andrzej Łapicki, Nina Andrycz, Kalina Jędrusik, Gustaw Holoubek. Gdy zobaczyłem ich, to najzwyczajniej w świecie chciałem uciec. Pamiętam pewną historię. Po podpisaniu umowy poszedłem do Dejmka dowiedzieć się, czy coś będę u niego grał, bo wiedziałem, że na grę może liczyć około 40 aktorów, a reszta brała pensję. Na co Dejmek naskoczył na mnie i wykrzyczał: „Panie! U mnie Holoubek nie pyta czy będzie grał!”. Pierwszą rolę zagrałem w zastępstwie Andrzeja Szczepkowskiego do „Żywota Józefa”. Później było „Drzewo” Myśliwskiego, „Adwokat i Róża”. Grałem w każdym sezonie, nie miałem przestoju. Zresztą Kazimierz Dejmek szykował mnie do roli Papkina, bo widział mnie w tej roli w Teatrze Norwida. (Kazimierz Dejmek w Jeleniej Górze także grał Papkina).
Jelonka: Po trzech latach wraca pan do Jeleniej Góry…
R. Wojnarowski – Wracam i okazuje się, że nie ma tu dla mnie pracy. Dostałem się do Teatru Animacji, z którego zostałem wyrzucony. Był to pierwszy i jedyny teatr, z którego zostałem wyrzucony.
Jelonka: Zostaje pan bez pracy…
R. Wojnarowski – W pewnym momencie Andrzej Kempa proponuje mi, Krzyśkowi Rogacewiczowi i Honoracie Magdeczko-Capote żebyśmy założyli prywatny teatr w Osiedlowym Domu Kultury. Honorata rozpoczęła cykl przedstawień z różnych okresów Polski. Młodzież na nasze przedstawienia waliła drzwiami i oknami. Andrzej Kempa zrobił też II część „Dziadów” wystawioną w kaplicy św. Wojciecha. Później zacząłem pracować nad monodramami. Zrobiłem „Uwiedzionego” i „Jak Zostać Artystą”.
Jelonka: Co później?
R. Wojnarowski – Jest rok 2000, przychodzi do mnie Zbyszek Szumski z Teatru Cinema i mówi, że przyjedzie do mnie Niemka, która zainteresowana jest nawiązaniem ze mną współpracy. Efektem tego był blisko czteroletni okres mojej pracy w Stadt Theater w Hanoverze.
Jelonka: Po tych wszystkich latach spędzonych na scenie może pan powiedzieć, która rola jest panu najbliższa?
R. Wojnarowski – Papkin, to rola-marzenie. Zawsze chciałem ją zagrać i zagrałem. Ale są też inne, które darzę ogromną sympatią: Szambelan w „Iwonie Księżniczce Burgunda”, Teerbroom w „Nadobnisiach i Koczkodanach” czy też Sajetan Tempe w „Szewcach”.
Jelonka: Czego pana zdaniem brakuje w dzisiejszych teatrach?
R. Wojnarowski – Brakuje pasjonatów.
Jelonka – Kim jest aktor Ryszard Wojnarowski?
R. Wojnarowski – Ja jestem aktorem intuicyjnym, obserwatorem. Nawet jak ostatnio byłem w szpitalu, to obserwowałem ludzi, jak się zachowują, jak chodzą. W pewnym momencie podeszła do mnie córka i powiedziała: Ty jak zwykle obserwujesz.
Jelonka: Czy czuje się pan aktorem spełnionym?
R. Wojnarowski – Zdecydowanie tak.
Rozmowie towarzyszyła żona Ryszarda Wojnarowskiego, Krystyna Wojnarowska, która podczas wywiadu zdradziła, że Ryszard Wojnarowski miał jedno marzenie, a był to pomysł, który mógł wymyślić tylko on. Pragnął zagrać postać Marylin Monroe w filmie, który by wyreżyserował Woody Allen.