Doleję nieco oliwy do ognia rozpalonego już przez naszą koleżankę Agę, a wcześniej zaprószonego przez reżysera, który przygotował „Klątwę”. Dodam tylko od razu, że na przedstawieniu nie byłem i nie zamierzam się wybrać. Więcej: nie pójdę do teatru, bo go nie lubię. Choćby przyjechał sam Jerzy Stuhr z Janem Englertem i na okrasę z Piotrem Fronczewskim, czy też Januszem Gajosem w towarzystwie całej obsady wszystkich seriali telewizyjnych, wołami mnie tam nie zaciągną.
Nieskromnie, acz prowokacyjnie podkreślę, że taką postawą reprezentuję zdanie wielu jeleniogórzan. Może oni bardziej niż ja cenią znane aktorskie twarze, ale do teatru nie chodzą. I wcale z tego powodu nie uważają się za ludzi drugiej kategorii. Osobiście nie odczuwam tego braku kontaktu ze sztukami scenicznymi. A nie lubię robić czegoś na pokaz, bo to jest snobizm.
Dlatego najchętniej oglądam teatr jako gmach, piękne dzieło secesji mistrza Alfreda Daehmala. Powstawało ono w tej samej epoce, kiedy Wyspiański pisał ową nieszczęsną „Klątwę”. O ile sztuka architekta wciąż budzi podziw, o tyle wczorajsza premiera – wśród większości widzów – tego podziwu nie zdążyła nawet wzbudzić.
Belle époque (piękna epoka), czyli czasy, w których przyszło żyć Daehmelowi i Wyspiańskiemu, charakteryzowały się przy tym jeszcze bardziej szczerym podejściem widza do sztuki. Jak się komuś nie podobało, to na drugi spektakl szedł uzbrojony w zgniłe jaja lub pomidorki, aby za ich pomocą zgotować aktorom, autorowi ewentualnie, swoistą standing ovation, bo przecież trudno jest tym rzucać na siedząco. Potem sztuka z afisza z hukiem spadała, a autor tudzież cała reżyserska paczka dostawała od teatralnego mecenata kopa w cztery litery i szła szukać szczęścia gdzie indziej.
Czasy się nam troszkę ucywilizowały. Mamy „époque moche” (epokę brzydką) i nie robimy już maseczek z pomidorków takiemu panu Wojtkowi Klemmowi, na przykład. Nawet gwizdy są poza współczesnym savoir vivre, bo w teatrze oraz w foyer wciąż obowiązują konwenanse, Francja elegancja i bułkę przez bibułkę. A człowiek prosty do teatru nie pójdzie. Bo jeszcze wstałby w połowie sztuki i głośno wyraził w sposób być może nieco zwulgaryzowany, ale dosadny, co o tym wszystkim myśli.
Dlatego, jak mniemam, widownia jeleniogórska ograniczyła się do skromnych oklasków, które w języku dyplomacji znaczą, że sztuka została przyjęta chłodno. Po polsku powiedziałoby się, za przeproszeniem oczywiście, że była do dupy. Pewnie złamię przy okazji regulamin, który sam częściowo opracowałem, ale – co mi tam – „odpowiednie dać rzeczy słowo” – jak mawiał Norwid. Patron naszego teatru zresztą.
Sądzę zatem, że w obecnej postaci istnienie teatru nie ma większego sensu. Blisko jest Legnica, a na sztuki pana Głomba ludzie przyjeżdżają z Warszawy i Krakowa, o Wrocławiu nie wspomnę. Czy na „Klątwę” przyjedzie ktokolwiek z tych miast? Śmiem wątpić, choć mogę się mylić, bo podobno zły spektakl też przyciąga widownię. Na takiej zasadzie, jak gołe pośladki aktorki magnetycznie ciągną spragnionych ich widoku panów (czasem panie też).
Jeśli tak ma wyglądać przyszłość jeleniogórskiej sceny, to – symbolicznie wprawdzie – ale zaprotestuję przeciwko finansowaniu tego z podatków, które nie tylko ja przecież płacę. Jeśli pan reżyser chce robić wielką sztukę, to niech sobie sam to zafunduje. Pewnie z pożytkiem dla siebie i jeleniogórskich widzów.
No, może całego teatru bym nie likwidował. Scenę animacji bym mimo wszystko zostawił. Kiedyś, za lat bardzo młodzieńczych, chodziłem na przedstawienia pana Andrzeja Dziedziula i bardzo mi się podobały. A wiem, że jego artystyczni „spadkobiercy” też trzymają formę i fason.