- To nienormalne, by potracone zwierzęta musiały czekać na pomoc nawet dwie godziny – denerwuje się pani Elżbieta, mieszkanka Jeleniej Góry. - Z końcem minionego roku jechaliśmy do Karpacza. Na drodze zauważyliśmy potrąconego psa. Był cały zakrwawiony, skomlał. Widzieliśmy, że cierpi. Nie mogliśmy go zabrać do samochodu, bo najprawdopodobniej miał połamane żebra. Zawiadomiliśmy straż miejską, ale usłyszeliśmy, że nie ma samochodu. Czekaliśmy przy tym psie godzinę i czterdzieści minut. To było straszne – mówi pani Elżbieta.
Podobnych sytuacji czytelnicy zgłaszali nam co najmniej kilka. Potwierdza je również jeleniogórska straż miejska. - W przypadku dzikich zwierząt weterynarze przyjeżdżają w miarę szybko, w zależności od odległości. Za tę usługę płaci bowiem miasto. Problem pojawia się, kiedy chodzi o zwierzęta domowe – mówi Artur Wilimek, rzecznik prasowy straży.
- Miasto ma podpisaną umowę z Miejskim Przedsiębiorstwem Gospodarki Komunalnej, ale często samochody dostosowane do przewozu zwierząt są w terenie. Zdarza się, że na taki pojazd trzeba czekać nawet do dwóch godzin, w ciągu których pies czy kot może już po prostu zdechnąć wskutek odniesionych obrażeń.
Straż miejska ma zakaz od Sanepidu przewożenia potrąconych czy padłych zwierząt. Aby je uratować zabieramy małe zwierzaki do pudełka i zawozimy je do schroniska. W przypadku większych psów nie możemy jednak nic zrobić – tłumaczy Artur Wilimek.
Miejskie Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej w Jeleniej Górze ma dwa samochody dostosowane do przewozu rannych zwierząt lub padliny. – Nie mogą one być ciągle dyspozycyjne tylko do tych celów. Takich przypadków jest kilkanaście w roku, dlatego te pojazdy spełniają inne zadania. Nikogo nie stać na to, by kupować i utrzymywać osobny samochód. Według mnie wszystko działa sprawnie i nie potrzebne są żadne zmiany – mówi Michał Kasztelan.
Jednak zdaniem strażników potrzebny jest co najmniej jeden samochód, który przez cały rok byłyby w pogotowiu. - W straży są cztery osoby, które chętnie podjęłyby się przeszkolenie w tym zakresie. Gdyby miasto, jak planowano w minionym roku, zakupiło nam samochód, problem by zniknął – mówi strażnik Artur Wilimek.
- Być może będziemy starali się o zakupienie specjalistycznego pojazdu do tego celu lub o zleceniu tej usługi firmie zewnętrznej. Trzeba jednak pamiętać, że każde zwierzę domowe ma właściciela i to on jest za niego odpowiedzialny i jeśli go nie dopilnuje, powinien ponosić koszty jego transportu oraz leczenia. Niestety mieszkańcy próbują ten obowiązek zrzucić na miasto, a to jest nie w porządku – usłyszeliśmy od Cezarego Wiklika, rzecznika magistratu.
W minionym roku MPGK interweniowało w sprawie padłych domowych zwierząt 113 razy. Podobna ilość wyjazdów dotyczyła czworonogów, które przeżyły potrącenia.