Jednym z powodów niecodziennego spotkania był nasz tekst dotyczący kłopotów pacjentów w szpitalnej izbie przyjęć. Jak pisaliśmy, pacjenci z poważnymi schorzeniami i dolegliwościami czekają na korytarzach po kilka godzin. Stanisław Woźniak, dyrektor szpitala, tłumaczył, że problem wynika z braku instytucji czy ośrodków, które mogłyby wspomóc prace tego oddziału, a także z braku pieniędzy.
– Po pierwsze trafiają tam ludzie z najróżniejszymi przypadłościami od bólu ucha do obciętego palca, ponieważ po zamknięciu innych placówek nie mają innego wyjścia – mówił Stanisław Woźniak. – To sprawia, że na korytarzu robi się tłok, a nie ma tam żadnego lekarza, który mógłby selekcjonować schorzenia i ustalać kolejkę pacjentów według ich stanu zdrowia czy stopnia zagrożenia życia.
Szpital musiałby kogoś takiego przyjąć. Jednak jest to nie realne, bo oddział ratowniczy rozliczany jest ryczałtowo. Jest to 9 tysięcy złotych na dobę, niezależnie od tego, ilu przyjdzie pacjentów i jakiej potrzebuje pomocy. Inną kwestią jest też fakt, że nikt nie chce na tym oddziale pracować, bo to bardzo ciężka robota oraz zawsze jest się tam postrzeganym jako ten zły. Stanisław Woźniak zapewnia jednak, że podjęte zostały wszelkie kroki by tą sytuację zmienić.
– Udało nam się pozyskać lekarza na stałe , co może wydaje się błahostką, ale jest niezwykle ważne, co więcej lekarz chce się w tej dziedzinie specjalizować. Poza tym chcielibyśmy, by w naszym szpitalu zaczęły funkcjonować inne przychodnie udzielające pomoc wieczorną i nocną, które zajęłyby się przypadkami lżejszymi – odpowiadał dyrektor. – Myślimy też o zaproszeniu firm prywatnych, które mogłyby świadczyć usługi specjalistyczne. Poprawa sytuacji szpitalnego oddziału ratunkowego nie jest jednak zadaniem łatwym do realizacji, i nie jesteśmy w stanie zmienić jej w kilka miesięcy. Obawiam się nawet, że może to potrwać przez lata – dodał.
Radni podkreślili jednak, że problem nie dotyczy tylko braku kadry czy pieniędzy, ale również zachowania ludzi, którzy tam pracują. Zwrócono również uwagę, że do zmiany tej sytuacji pieniądze potrzebne nie są.
Dolny Śląsk, w tym Jelenia Góra jest na szarym końcu w składaniu ofert, rozstrzygnięciu konkursów oraz podpisaniu kontraktów z Narodowym Funduszem Zdrowia. Dlaczego? – pytali radni. – Z dnia na dzień zmieniały się ustalenia zasad pisania ofert, co przy tak dużej liczbie oddziałów i przychodni było dla nas ogromnym problemem – tłumaczył szef szpitala Stanisław Woźniak.
– W dostarczonym nam przez NFZ programie komputerowym były również błędy uniemożliwiające poprawne złożenie oferty. Dziennie podpisywałem kilkaset dokumentów, a ilość dokumentów, które ostatecznie trafiły na konkursy, można liczyć w milionach. 30 grudnia przedstawiono nam warunki umowy na zasadzie „bierzecie, albo nie”, ponieważ nie było już czasu na negocjacje.
Przedstawiciele NFZ sądzą natomiast, że problem jest dużo poważniejszy. Około 30 proc. ofert na Dolnym Śląsku odpadło z powodów merytorycznych, tj. z powodu błędów popełnionych przez samych świadczeniodawców. Największy kłopot to sprzeczności dotyczące czasu pracy lekarzy. System komputerowy porównał harmonogramy placówek i okazało się, że niektórzy medycy leczą w tym samym czasie nawet w miejscach oddalonych o kilkadziesiąt kilometrów. Jeden lekarz miał w tygodniu pięć godzin wolnego. Tak czy owak, obecnie jeleniogórski szpital nie ma podpisanych umów z NZF, który mimo to – zdaniem Woźniaka – zadeklarował finansowanie wszystkich oddziałów szpitala.
Innym problemem, z jakimi od lat boryka się jeleniogórski szpital, to również brak wykwalifikowanej kadry w odgórnie wymaganej liczbie. – Lekarz w trakcie specjalizacji nie jest specjalistą, a takich osób w kraju po prostu brakuje – mówił Stanisław Woźniak. – Dlatego wymogi, które stawia się szpitalom, są po prostu nie możliwe do zrealizowania. Przykładem są radiolodzy, których brakuje niemal w każdym szpitalu w całym kraju. Podobnie jest z chirurgami dziecięcymi czy chirurgami naczyniowymi, których w naszej placówce powinno być dwóch, a jest tylko jeden – dodał.