Ulic i kamienic, których naprawdę nie musimy się jako mieszkańcy wstydzić, mamy niewiele. Pytanie tylko: czy rozsypujące się kamienice muszą być odpychające? Moim zdaniem nie muszą. Wszak – choć porównanie nie na miejscu – Wenecja nie nowoczesnością przyciąga turystów, ale właśnie zawilgoconymi i rozsypującymi się wiekowymi budynkami, w których wciąż drzemie magia dziejów.
Uczynić ze „szpetoty” atut – to spore wyzwanie dla gospodarzy miasta, ale nie tylko. Także i dla mieszkańców, którzy – jak się wielokrotnie można przekonać – o swoje nie dbają. Święte prawo własności stanowi tu usprawiedliwienie zarówno dla samorządowców, którzy pozbywają się ruder i niekoniecznie ich obchodzi, co się z nimi dzieje, jak i dla samych właścicieli. – Moje, to może się rozsypać – ripostują na zwróconą uwagę.
Przy takiej postawie podwójnej bierności nasze piękne miasto za lat kilkadziesiąt może rzeczywiście w proch się obrócić, a zwłaszcza jego część, której już teraz niewiele brakuje do katastrofalnej zapaści. Ostrzegają o tym zresztą odpowiednie napisy, wzbraniające wstępu do będących na granicy agonii czegoś, co kiedyś lśniło pięknem.
Może w jubileuszowym roku spróbować wskrzesić te miejsca, które swoją historią na to zasługują? Których być może już fizycznie nie ma, ale warto ożywić pamięć o nich, lub wręcz zadbać, aby młodsi jeleniogórzanie mogli się o nich dowiedzieć.
Takim miejscem, o którym panują opinie skrajne, był pomnik czerwonoarmisty na placu Bieruta. Jedno i drugie mocno śmierdziało komunizmem, ale ludzie zupełnie na tę otoczkę uwagi nie zwracali, tylko pod „Iwanem” umawiali się na randki, na wódkę, czy po prostu – aby się spotkać. Sowieckiego żołnierza w centrum miasta już nie ma. Nie ma także placu Bieruta. Tam, gdzie kiedyś zakochani panowie wyczekiwali z kwiatkami na swoje wybranki, parkują samochody, a ludzie obserwują kolejki do bankomatu przed pobliskim bankiem, dawnej willi lekarza miejskiego Fedora Rimanna.
Inne miejsce, już bardziej związane z historią Hirschbergu, to kamienica na placu Ratuszowym zwana przez Niemców „Zum goldenes Schwert”, czyli „Pod złotym mieczem”. Najwyższa, najbardziej zdobiona o pięknej rokokowej fasadzie, przez długi czas siedziba jednej z najpopularniejszych gospod w dawnej Jeleniej Górze – „Złotego miecza” właśnie. Była tam też pralnia i duży skład firan. Kamienica – której detale można było podziwiać przez długie minuty – dziś jest zeszpecona rekonstrukcją z przełomu lat 60. i 70 minionego wieku. I mało kto wie, jaka kiedyś była. A wystarczy niewiele: może jakaś tabliczka i „wandaloodporna ikona” obrazująca dzieło ufundowane w XVIII wieku przez Mentzlów: jedną z najbogatszych jeleniogórskich rodzin.
Niedaleko stąd, niemal w prostej linii, przy ulicy Kopernika, gdzie dziś na skwerze załatwiają się psy, a mili panowie pociągają z butelek wino Tur, wznosiła się synagoga. Świątynia żydów jeleniogórskich dotrwała aż do 1938 roku, kiedy naziści zniszczyli ją, a ruiny – jak pisze Ivo Łaborewicz – uchowały się aż do początku lat 70., kiedy to całą zabudowę wspomnianej ulicy skruszyły koparki. Warto zadbać choćby o mały ślad po tym miejscu.
Nieco dalej – popularny wśród młodzieży lokal: klub Atrapa. Urządzono go w zachowanych resztkach jednej z dziewięciu kamieniczek, które niegdyś stanowiły „perełkę” jeleniogórskiej starówki. Na Fortecznej miał swój legendarny lokal Gustaw Beier. Wyszynk zwał się „Seemannsklause” i składał się z kilku sal, gdzie pito, jedzono, spotykano się i plotkowano. To tu miały istnieć legendarne piwnice połączone z ratuszem przejściem podziemnym. Nim właśnie znudzeni obradami rajcy przemykali się na małe jasne. Kto o tym wie?
Takich miejsc, gdzie nieistniejące piękno dziejów można skutecznie „rewitalizować”, jest w Jeleniej Górze więcej. Zapewne znają je Czytelnicy i mogą podpowiedzieć. A władze – jeśli owe słowa przeczytają – być może pomysł chwycą. A jeśli nie, to z pewnością rozbudzi to ich wyobraźnię.