Zarówno polska jak i niemiecka młodzież z zaciekawieniem wysłuchała wzruszających historii zaproszonych gości: Leokadii Halickiej i Jana Rybińskiego. 91- letni dziś pan Jan na Sybir został wywieziony, gdy miał czternaście lat. Wraz z rodziną mieszkał w Białokwicy niedaleko Podhajców w województwie tarnopolskim. Stamtąd 10 lutego 1940 roku jego rodzinę wywieźli za Wołgę. Wrócił do Polski po sześciu latach ciężkiej pracy przy wyrębie lasów. Podróż na Sybir trwała trzy tygodnie i odbywała się w wagonie bydlęcym, nieco tylko przystosowanym dla ludzi poprzez wstawienie żelaznego piecyka, wyrąbanie w podłodze miejsca na „wygódkę” i usytuowanie dwudziestu ośmiu „łóżek” dla wszystkich pasażerów wagonu. A wagonów jechało czterdzieści. Pociąg zatrzymywał się wyłącznie po wodę i węgiel. Jedynym przewinieniem rodziców pana Jana było to, że nieco lepiej im się powodziło, bo mieli więcej ziemi. Do żniw najmowali biedniejszych. Za to zostali zesłani, ale dowiedzieli się o przyczynie niechcianej podróży dopiero po kilku latach.
Pan Jan ze swadą opowiada przeżyte historie: o spotkaniu z zesłańcami z 1932 roku – Kozakami znad Donu, Białorusinami i Ukraińcami, których los podzielili i Polacy. Tamci pracowali w kołchozie, ci drudzy w lesie. Młodzież z zaciekawieniem słuchała opowieści o samochodzie na gaz drzewny, o koniu, który mógł pociągnąć osiem kubików drewna po rynnie zrobionej z lodu, o przydziałowym chlebie, o handlu z tubylcami, o krótkim lecie i bardzo srogiej zimie. Pan Jan podsumowując swoją historię dodaje: – Cała Rosja – głód i bieda.
O losach swojej rodziny opowiadała także Leokadia Halicka, która urodziła się na Syberii w Saratowie. Zna je z opowieści, głównie ojca, bo matka nigdy nie chciała o tych czasach mówić. Także w lutym o pierwszej w nocy do domu zapukało NKWD. W domu, oprócz domowników, byli i goście. Ich też zabrali. Mróz był srogi: 35 na minusie. Mieli chwilę, by zabrać ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Ale co jest najpotrzebniejsze w środku zimowej nocy przed nieznanym? Wzięli więc chleby, wysuszoną wędlinę, ciepłe rzeczy. Też jechali trzy tygodnie, w takim samym wagonie, jak pan Jan. Mieli trochę szczęścia, bo ojciec – gajowy, za co właśnie zostali zesłani - pracował w kopalni złota. Dostawał więc „lepsze” jedzenie. Reszta rodziny robiła w lesie. Z Sybiru wywieźli ich drugi raz - do Kazachstanu. Na wygnaniu spędzili ponad sześć lat.
Na pytanie, co najbardziej utkwiło jej w pamięci z czasów Syberii, odpowiada, że trzy cebule. Matka kazała jej przemycić do baraku, gdzie mieszkali trzy ukradzione z pola cebule. Pani Leokadia podkreśla: – Najgorszy był głód i zimno. Wokół osad, gdzie mieszkali zesłańcy, nie było źdźbła lebiody i pokrzywy. Wszystko było zjedzone. A zimą zbierali wysuszone krowie „placki”, kilkakrotnie oblewali wodą i zjeżdżali na tym, jak na sankach. Takie mieli zabawki. Gdy wrócili do Polski, spotkali się z ojcem, który walczył na wojnie. Mieszkali przez pół roku wspólnie z rodziną niemiecką, która w sierpniu 1946 została przesiedlona do Niemiec. Podobnie jak pan Jan, którego rodzina także wspólnie mieszkała z Niemcami. Te dwie różne, a przecież podobne historie ludzkich losów mogą stać się kanwą niejednego fascynującego scenariusza filmowego lub dobrej książki.
Dziś i młodzi Niemcy pytają o te czasy dziwne i dla polskiej, i niemieckiej młodzieży, która od kilku dni mieszka w domach swoich jeleniogórskich przyjaciół. Taki chichot losu. Rozmawiają ze sobą najczęściej po angielsku. Młodzi Polacy pokazali Niemcom Jelenią Górę: – Byliśmy w Wieży Książęcej w Siedlęcinie, a jutro jedziemy do Wrocławia – mówi Zuzanna Gorczyca z II gc. Nad wszystkim czuwają polskie i niemieckie nauczycielki: Dorota Dwojak, Aldona Mierzwa, Ewa Russek i Victoria Trojanowski- Zimmermann. A pani Leokadia prosi młodych: - Nie dopuście już do żadnej wojny.