O tym wszystkim jeleniogórska eksposłanka opowiada tygodnikowi Newsweek w emocjonalnej spowiedzi – wywiadzie udzielonym w Poznaniu tuż przed zatrzymaniem Beaty Sawickiej przez CBA i przewiezieniem jej do prokuratury.
Sawicka była inwigilowana przez CBA w ciągu ośmiu miesięcy. Codziennie filmowana i obserwowana. Nasłano na nią agenta, w którym się zakochała. Jak twierdzi – ze wzajemnością. Opowiada tygodnikowi, że w łóżku z nim nie była, ale wystarczyłby jeden gest, aby tak się stało. Dodaje, że jest jej bardzo przykro, bo zdradził ją przyjaciel. Był przystojny i młodszy od niej. I cały czas się uśmiechał.
Eksparlamentarzystka mówi, że w trakcie tej znajomości „zapalało się jej światełko”. Bo agent zapewniał, że długo pracował w Austrii w biznesie, ale nie wymknęło mu się ani jedno słowo po niemiecku. Mówił, że skończył historię, ale – kiedy mu zaproponowała zwiedzenie Muzeum Powstania Warszawskiego – wymigał się i o historii w ogóle nie chciał rozmawiać.
Sawicka opowiada też, jak była o krok od samobójstwa: chciała skoczyć z mostu do Wisły albo podciąć sobie żyły. Odwiódł ją od tego jej syn, który dzień po ujawnieniu skandalu przyjechał do Warszawy, gdzie Beatę Sawicką agenci CBA wypuścili samą w nocy na chodnik.
Twierdzi, że nie jest bez grzechu i błądzi, ale inwigilacja oraz metody biura antykorupcyjnego godzą nie tylko w jej godność, ale w godność każdego człowieka.
Wiadomo już, że Beata Sawicka, która miała Platformę Obywatelską pogrążyć, przyczyniła się do jej wyborczego zwycięstwa. Wyemitowanie kręconego ukrytą kamerą filmu, na którym była posłanka bierze łapówkę w połączeniu z jej konferencją prasową, na której łkając błagała o litość Mariusza Kamińskiego okazało się bombą, która uderzyła w tego, który ją podłożył: w Prawo i Sprawiedliwość. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie.