- Jestem szczęśliwy, że po 25. latach został przeprowadzony remont sufitów widowni głównej. To wspaniale, że dziś widownia wypełniona jest po brzegi publicznością, a przed nami występ mistrza polskiego teatru i kina – zapowiedział przed spektaklem Piotr Jędrzejas, dyrektor Teatru im. Norwida, który był niegdyś uczniem i asystentem Jerzego Stuhra, wspólnie zrealizowali przecież “Ryszarda III” Szekspira w krakowskim Teatrze Ludowym.
Chociaż od premiery “Kontrabasisty” w krakowskim Starym Teatrze w Piwnicy “Przy Sławkowskiej 14” minęło 29 lat, monodram wyreżyserowany przez Jerzego Stuhra – jak się okazuje - nadal przyciąga rzesze widzów i serwuje im wspaniałą zabawę. Spektakl przyniósł Stuhrowi prawdziwy sukces. Odbył nawet światowe tournee od Włoch, poprzez Kanadę, USA do Anglii, Austrii i Niemiec. Grany był także w wielu miastach w Polsce, m.in. w Gdańsku, Koninie, Olsztynie, Słupsku, Szczecinie, Warszawie i Zielonej Górze.
Spektakl prezentuje rzecz o artyście i o zwyczajnym człowieku, o jego niezgodzie na szarość, o jego groteskowym buncie, a jednocześnie o próbie obrony tej zwyczajności. Niczym byłby jednak ten tekst, gdyby nie Jerzy Stuhr. Bo tekst, chociaż posługując się muzycznymi przenośniami mówi ciekawie i niegłupio o samotności, alienacji i nie spełnionych aspiracjach życiowych, to jednak obfituje w stwierdzenia demagogicznie, efekciarskie i niekoniecznie prawdziwe.
“Kontrabasista” to widowisko kameralne, proste, wręcz ascetyczne. Stuhr wciela się w artystę muzyka przepełnionego ambicjami większymi od talentu. Jest to studium duszy artysty nie do końca spełnionego. Jeden człowiek przez ponad półtorej godziny mówi do kilkusetosobowej widowni. Poza tym “nic się nie dzieje”. Ale co chwila na sali odzywa się śmiech, widzowie śledzą każdy ruch aktora, każdą minę, gest, słowo.
Spektakl ma formę intymnej, acz publicznej spowiedzi. Ta spowiedź kontrabasisty to dialog podwójny: z rzeczywistym instrumentem oraz wyobrażoną publicznością, która wtargnęła do niewielkiego pokoiku niemieckiej czynszowej kamienicy. Ten swoisty ekshibicjonizm narzuca aktorowi dystans. Stąd rzecz jest na poły groteskowa, momentami - kabaretowa. Ton serio pojawi się w sposób ostentacyjny dopiero w finale. Brzmi wtedy przejmująco prawdziwie. Stuhr kreśli portret przenikliwy, pełen ciepłej ironii, bardzo ludzki. To rozpacz samca, któremu pozostają tylko erotyczne marzenia, by widzieć szansę lirycznego ocalenia czystości uczuć. Pomaga mu w tym kontrabas jako milczący i pełen niemej ekspresji... partner.
Kontrabasista zda się mówić na końcu: - Śmiejecie się z siebie. Jesteście tacy sami: mali, szarzy, sfrustrowani marzyciele, zaprogramowani, anonimowi wykonawcy odgórnych poleceń. Nie potraficie się cieszyć z małego, z tego co rzetelne i uczciwe. Chociaż pyta kontrabasista - czy śmieciarz jest się w stanie cieszyć, że lepiej sprząta śmieci od innych?
A w finale owacje na stojąco. Bo widzowie przyszli tu przecież nie “na autora” (Patricka Süskinda). “Kontrabasista” przyciągnął nazwiskiem wykonawcy - Jerzego Stuhra, który nie wzrusza, lecz przekornie rozśmiesza.