Odpoczynek od szkoły zrobi dobrze. Zarówno uczniom, którzy postulują odwrócenie proporcji czasu trwania wakacji w stosunku do roku szkolnego, jak i nauczycielom, cieszącym się z najdłuższych urlopów wśród ludu pracującego.
Jednak brzmienie ostatniego przed letnimi wywczasami dzwonka nie zamyka oświatowego rozdziału w wakacyjnej walizce. Kołaczą się w niej zmory minionych lat szkolnych, które pewnie jeszcze bardziej rozwścieczone zaatakują na początku września.
W tej polskiej szkolnej walizce wciąż jest bałagan nie do pojęcia. Od czasów po 1989 roku – niezależnie od ekip panujących w alejach Szucha w Warszawie (tam mieści się Ministerstwo Edukacji Narodowej – a tak zupełnie na marginesie – za czasów okupacji hitlerowskiej swoją siedzibę miała tam nazistowska tajna policja Gestapo) – mało kto był zadowolony z tego, co się w szkolnym światku działo i dzieje.
Od przełomowo zapowiadających się rządów prof. Samsonowicza, poprzez postkomunistyczne przygody z tow. Wiatrem i prof. Łybacką, po reformatorskie zapędy prof. Handkego, po mundurkowe dyktaty R. Giertycha. Cały ten wachlarz opcji politycznych, jakie przez lat 17 snuły się korytarzami ponurego gmachu na Szucha, tak naprawdę oświatowego rozwiązania nie przyniósł. A wręcz przeciwnie: co minister, to problemów więcej.
Szkoła polska jest umundurowana, z trójkami klasowymi, ochroniarzami i kamerami – choć przez to wcale nie jest bezpieczniejsza. Moralnie odnowiona, z lekcjami katechezy, patriotyzmu i szlachetnych postaw oraz eliminowaniem agresji – choć wciąż zdemoralizowana. Skuteczniejsza, z ambitnymi programami, nowatorskimi metodami i coraz nowszym sprzętem – choć z coraz gorszymi wynikami uczniów. Tych uczniów, którym niewiedzę i niedojrzałość wytykają wykładowcy wyższych uczelni.
Nieodłącznym elementem polskiej szkoły jest humor ministra Giertycha, który na antenie Polskiego Radia stwierdził, że jest zadowolony, bo dużo udało się zrobić. Zrobić pewnie da się jeszcze więcej, bo przed ministrem sporo. Choćby zniesienie koedukacji i wprowadzenie kar cielesnych (nie przeczę, że to ostatnie by się czasem przydało...).
Perspektywa jeleniogórska potwierdza ogólnopolską. I tu mamy dziwne oświatowe awanse nauczycieli na urzędników oświaty. Takich pedagogów, co niekoniecznie dobrze czują się przed tablicą, za to świetnie – za biurkiem. Gdzie roboty mniej, ale pieniędzy więcej.
I tu mamy jeleniogórskie bagienko w wyścigu do edukacyjnego korytka. Jedni w nim po uszy grzęzną, inni – z właściwą sobie zwinnością piskorza – świetnie się w nim czują. I to od wielu lat.
Jest też jedna z najbogatszych organizacji związkowych, Związek Nauczycielstwa Polskiego, który, wpisuje się z krzyczącym protestem niemal w każdą oświatową rzeczywistość, o ile u władzy na Szucha nie siedzą towarzysze po partyjnej linii.
Nie ma w Jeleniej Górze odskoczni w postaci silnej konkurencji szkół społecznych – bo miasto za małe i ludzie za biedni. Zresztą i społeczna oświata też receptą na sukces nie jest, co widać po patologiach, jakie rodzi w większych miastach.
Choć właśnie konkurencyjność mogłaby być jedną z recept na lepsze oświatowe jutro. Ono jednak – wziąwszy pod uwagę negatywne doświadczenia lat minionych – wcale tak szybko nie nastąpi.
Szczęśliwy, kto szkołę skończył. Martwić się powinien ten, kto zacznie. Bo może być tylko gorzej.