„Spektakl przeznaczony jest wyłącznie dla widzów pełnoletnich!” - ostrzegano na stronie internetowej i w kasie teatru. „Blackbird” autorstwa Davida Harrowera wydaje się - obok komedii i inscenizacji familijnych - reprezentatywny dla części aktualnych tytułów, jakimi w tej chwili porozumiewa się ze swoją publicznością Teatr im. Norwida. Do wspólnego mianownika tematycznego szczególnie daje się sprowadzić kameralna „Oleanna” Davida Mameta reżyserowana przez dyrektora teatru – Bogdana Kocę, o konflikcie między profesorem uniwersyteckim (w tej roli Tadeusz Wnuk) a jedną z jego studentek (Agata Moczulska), która oskarża go o wykorzystywanie seksualne, a przez to psuje jego karierę. Istnieją więc jednak pewne obawy, czy aby publiczność po raz kolejny ma ochotę na dyskurs i psychoanalizę związku dwójki bohaterów i upadek dotyczących ich iluzji.
Oglądając „Blackbird”, widz zakłada się sam ze sobą, czy to co ogląda na scenie, to wydarzenia prawdziwe, czy tylko wielka hucpa, skrojona na modłę mockdokumentary, czyli dokumentów perwersyjnie fałszywych. Ma się wrażenie nieustannego déja vu, które balansuje gdzieś pomiędzy treścią zaserwowaną w powieści „Lolita” Vladimira Nabokova, gdzie narracja jest zdecydowanie bardziej subiektywna na rzecz promocji cielesnej pożądliwości mężczyzny w sile wieku do nimfetki, a teatrem faktu. Fiodor Dostojewski, który mawiał, że „jeżeli Boga nie ma, to wszystko jest dozwolone”, przyznawał, że jego wyobraźnię wypełniały m.in. przestępstwa na tle seksualnym, a inspirację czerpał przecież wprost z kronik kryminalnych. Harrower spokojnie również poszedł po swoją fabułę do kiosku lub odszukał jej na jakimś portalu internetowym z kontrowersyjnym nagłówkiem o kolejnym przypadku ekstremalnego związku damsko-męskiego. Fabularną i ideową inspiracją dla dramatu Harrowera, a także formą szkieletu, stała się podobno historia autentycznej zbrodni seksualnej 32-letniego wtedy sprawcy Toby'ego Studebakera, byłego żołnierza Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, który uprowadził brytyjską 12-latkę, po jej uwiedzeniu przez Internet, i został skazany na cztery i pół roku więzienia.
Chociaż tekst sztuki Harrowera i sceniczna interpretacja Grzegorza Brala są niejednoznaczne, portret więzi nieświadomej dziewczyny i daleko ponad trzy razy starszego partnera z dzieciństwa, o którym mowa w „Blackbirdzie”, w odwróconym systemie wartości przestał być już tematem tabu. Praktycznie nic nie jest tutaj zbyt wstydliwe. Nie przeraża nawet, że gdy czterdziestolatek popełnia zbrodnię - w nastolatce rodzi się…miłość. Wszystko jest dozwolone. Jest mrok, pustka i ból. Zło nie ma tutaj intrygującej twarzy, erudycji czy nonszalancji. Nie jest nawet trochę interesujące, budzi wyłącznie litość. To właśnie jest problem naszego świata, że rzeczy wynaturzone przyjmujemy jako normalne, jednak cofnąć tej sytuacji już się nie da. Samowola jest tak powszechna, że trudno ją rozróżnić. Gdy myślimy o podłości, wyobrażamy sobie coś strasznego. Zwykły ludzki egoizm, egotyzm i egocentryzm szukający czci dla siebie samego nas nie szokuje. Cudzołóstwo jest straszne, pożądanie jest powszechne i naturalne. Jeśli kobieta jest dumna ze swojej urody i wystawia ją na pokaz - czy nie jest to pożądanie? Przyciąga sobą uwagę. Jeśli mężczyzna patrzy na kobietę z przyjemnością - czy też nie jest to pożądanie?
Trudno streścić przebieg fabuły sztuki, nie odbierając jej wieloznaczności. Dramat rozgrywa się w retrospekcjach, bohaterowie (ongiś 40-latek i uwiedziona przezeń 12-latka) dziś spotykają się po piętnastu latach. Oboje są już innymi ludźmi. Po odsiedzeniu kary, Ray (Tadeusz Wnuk) zaczyna nowe życie, zmienia imię (na Peter) i nazwisko, ma życiową partnerkę. Jednak dawna dziewczyna Una (Katarzyna Janekowicz) odnajduje go i nachodzi w pracy. Kobieta ma do niego pretensję nie o to, co wydarzyło się przed laty, ale o to, że ją porzucił. On wie, że popełnił błąd, chce o tym zapomnieć, ona jemu na to nie pozwala. Wszczyna awanturę, wypomina mu łączący ich niegdyś romans, próbuje wywrócić życie statecznego urzędnika do góry nogami.
„Blackbird” w konwencji dramatu psychologicznego należałoby więc odczytać jako historię rozpadu osobowości i heroicznej próby odbudowy poczucia własnej wartości. Wulgarny język i brutalne odruchy towarzyszą tej upiornej podróży. Bohaterowie wpadają w sidła własnego życia i własnej psychiki. Harrower stara się przekonać, że dwunastoletnia osoba może okazać się silniejsza emocjonalnie od czterdziestolatka żyjącego według żądz swojego ciała (choć nie ulega wątpliwości, że to on ponosi odpowiedzialność za rozwój wydarzeń) i ciekawsza od jego rówieśniczki. Zamiast obciążać winami – Harrower daje swojemu bohaterowi pocieszenie (zauważa mężczyznę w jego słabości, miękkości i dezorientacji) i wytłumaczenie, iż po trudnym doświadczeniu duchowej pustki, skierował on nagle swoje zainteresowania w nieoczekiwanym kierunku. I trzeba przyznać, że jako autor dramatu robi to całkiem sprytnie z humanistycznego i psychologicznego punktu widzenia (chyba najbliższy temu jest relatywizm moralny albo nihilizm moralny) – rzeczywiście, człowiek ma prawo do określania tego, co dobre a co złe i ustanawiania związanych z tym norm prawnych czy społecznych. Co ciekawe, wg seksuologów żadna terapia nie jest w stanie zmienić preferencji seksualnej (na tyle mocno wrośniętej w osobowość człowieka, że jedynie może on nauczyć się rozpoznawać objawy zbliżającego się nasilenia obsesji i nauczyć zachowań), a możliwość uniknięcia kary może jedynie utrwalać stan dyssocjalnej osobowości.
Wieloznaczna interpretacja motywacji bohaterów sztuki opiera się na pytaniach, a odpowiedzi każdy poszuka sobie sam, wedle swych indywidualnych lub zbiorowych postaw w zależności od własnego sumienia, wrażliwości, moralności, przekonania i wiary. W tej kwestii ocena jest trudna, również z tego względu, że w spektaklu kipi od aluzji, gry słów, zabawy z konwenansem i widzem. Widz liberalny, bardzo tolerancyjny i zwiedziony przez słowa, być może stanie po stronie „dobrego człowieka”, uważając jego zachowanie za naturalne. Jednak w scenie gdy Ray broni się sam przed sobą przed przyznaniem do skłonności pedofilskich, że to była tylko wyjątkowa „platoniczna miłość”, nie każdy da temu wiarę. Niezależnie od przybieranej maski nędznego grzesznika i fałszywej pokory, niezależnie od jego dowodów wspieranych medycznymi opracowaniami, Ray przypomina nałogowego alkoholika, który zwodzi samego siebie udowadniając sobie i najbliższym, że on wcale nie ma problemu, że tak naprawdę nie stało się nic. Dla widza mającego dość „tych zboczonych sukinsynów” (tak określa ich zresztą sam Ray), który chłodnym okiem patrzy na ludzkie zmagania wewnętrzne i rozterki, spektakl ten co najwyżej będzie lekko drażnił, ale nie będzie próbował usprawiedliwiać, nie da się zwieść czułym, wrażliwym i dobrotliwym obrazem zachowań (to właśnie te zachowania z punktu widzenia prawa od czterech lat są u nas w Polsce karane) tzw. pozytywnego „związku dusz” (o ile w ogóle można nazwać to związkiem, gdy obiekt seksualny jest nieletni), i jednoznacznie określi czyny i zamiary niedojrzałej osobowości Ray'a.
Grzegorz Bral pozostaje wierny osi fabularnej. W zgodzie z przesłaniem w planie psychologicznym nie formułuje gotowych odpowiedzi, a nawet ucieka od dosłowności i jednowymiarowości. Składa emocje, obrazy i sceny, które każą widzowi myśleć inaczej o bohaterach. Nastrój osiąga oszczędną scenografią imitującą ciasne pomieszczenie socjalne i pracownicze firmy (metalowa szafka bhp – na drzwiczkach wiszą wyrwane z kolorowych pism markowe pojazdy i nagie kobiety, cztery krzesła i stół oraz pojemnik na śmieci). Przy tym potrafi zbudować całą harmonię wszystkich napięć i punktów kulminacyjnych. To, poza słowami, ukazuje ukryte znaczenia. Może to spotkanie tak naprawdę nie miało miejsca. Może to jedynie projekcja, psychoterapia i subiektywne emocje i myśli dziewczyny. Może pada ona ofiarą syndromu sztokholmskiego, odczuwając solidarność ze swoim oprawcą. Może… Harrower nie usprawiedliwia Ray'a, także Bral nie stawia jednoznacznej oceny. Ta niejednoznaczność znika dopiero w przewrotnej finałowej scenie, gdy ujawnia się 12-letnia pasierbica (w tej roli 11-latka Maja Kanicka) z aktualnego nieformalnego związku Ray'a. Okazuje się, że dramat niepotrzebnie tak skomplikowany, ma proste, wręcz trywialne wytłumaczenie, jest swego rodzaju pułapką zastawioną na widza, na którym wymusza się zajęcie stanowiska.
Rytm spektaklu budują pojedyncze dźwięki Guy'a Pearsona. Tworzy to niezwykłą warstwę brzmieniową, w której wiele jest ciszy rozbijanej stuknięciami czy tupnięciami. To jeden z wielu zabiegów użytych do komplikowania relacji pomiędzy fikcją a rzeczywistością.
Złożone sylwetki bohaterów dały możliwość zbudowania niebanalnych ról, co zresztą wymusza przyjęta konwencja spektaklu. Katarzyna Janekowicz, po m.in. prawdziwie zarysowanej manifestującej młodość Anabelli w dziewczęcej zwiewnej sukience w groszki w „Portrecie” Sławomira Mrożka, przeobraziła się w okaleczoną i nieszczęśliwą ofiarę i jednocześnie oskarżyciela. Seria jej wyrzutów, które kieruje do Ray'a, jest nacechowana rozpaczą i przerażeniem, że tego związku już nic nie uratuje. Zmienia się emocjonalnie, rysuje grymas, zdziwienie i złość, przyciągając do siebie uwagę widza. Jej postać Uny w równej mierze budzi współczucie jak i zrozumienie. Tadeusz Wnuk wśliznął się gładko w wypróbowaną w „Oleannie” gotową skórę oskarżonego mężczyzny romansującego niegdyś z nastolatką, tym razem jednak oskarżonego niebezpodstawnie. Krańcowe napięcie, jakie przeżywa jego bohater, rozgrywa w subtelnych spojrzeniach, czasem dosadniej wyartykułowanych słowach. Jego Ray najlepszy jest wtedy, gdy milczy i gdy krzyczy. Gdy jednak porusza się na średniej fali wygłaszania swych kwestii, wystudza magię scenicznej obecności, staje się zaledwie sprawnym życiowo i scenicznie przeciętniakiem o dobrze brzmiącym głosie i bezbłędnych gestach. Lecz z pewnością duet Janekowicz-Wnuk wykonał swoje zadanie z głębokim zrozumieniem intencji autora, zachowując równowagę między niedopowiedzeniem a psychologiczną prawdą gestu.
„Blackbird” może wywołać polemiki i przykre refleksje. Może pobudzić do zastanawiania się współczując scenicznym postaciom. Może wzbudzić odruchy politowania. Może równie dobrze zostanie przez publiczność przełknięty jak chrupiące i dobrze doprawione ciasteczko. Może… Ocena postaw ludzkich dramatu i ostatnie słowo i tak będą należeć do widza. Jedno trzeba przyznać. Jest to rodzaj teatru, który nie wymiguje się od spraw trudnych, a twórcy wykazali się pewną odwagą.