Nie byłoby tej sztuki, gdyby nie Porczyk, ale i nie byłoby jej bez muzyków, reżyserki i scenografki Natalii Korczakowskiej i… polskiej rzeczywistości. Każdy z tych elementów był składową częścią tej udanej całości. Gdyby zabrakło choć jednej, sztuka runęłaby.
Samo przedstawienie można by nazwać monodramem, choć nie jest to monodram w klasycznym tego słowa znaczeniu. W sztuce gra bowiem nie tylko główny bohater, a raczej bohaterowie wykreowani przez Bartosza Porczyka, lecz także muzyka. Mnóstwo cytatów z różnych popularnych i mniej piosenek ilustrujących to, co frapuje „maski” wykonawcy. Ten wciela się a to w paralityka, a to w prowincjonalnego „fircyka”, a to w rozwydrzonego nastolatka, a to w kaznodzieję, a to prostytutkę – w końcu – w starca.
Towarzyszy mu rzeczywistość: nasza, polska, namacalna, o której wiele mógłby powiedzieć każdy z nas: konsumpcjonizm, degrengolada umysłowa, przeintelektualizowanie. Dostaje się w sztuce po równo: intelektualistom świeckim i kościelnym, pruderyjnym drobnomieszczanom, czy też rewolucyjnym artystom. A sam tekst, momentami trącający krawędzi norm przyzwoitości, w przedstawieniu nie razi. – O, k… , czy my nie jesteśmy czasem w teatrze? – pyta kobieta lekkich obyczajów wykreowana przez Porczyka. I wzbudza, nie tylko tym powiedzeniem, salwy śmiechu wśród widzów, z którymi cały zespół Polskiego nawiązuje zresztą świetny kontakt.
Chyba nie wszyscy jednak zdają sobie sprawę, że po części śmieją się sami z siebie. Widzianych w krzywym zwierciadle, które zresztą jest jednym z elementów scenografii. Każdemu bowiem z nas zdarza się doświadczać stanów, myśli i przeżyć, o których mowa w „Smyczy”.
Świetny akcent na finał Jeleniogórskich Spotkań Teatralnych i jednocześnie bardzo wysoko postawiona poprzeczka dla zespołu Teatru Jeleniogórskiego. Podczas najbliższej premiery na pewno będzie porównywany do tego, co pokazali dziś aktorzy Teatru Polskiego z Wrocławia.