W dzisiejszych wyborach widać nieco analogię do wyborów z 2011 r. Wówczas Polska była podobnie podzielona na pół. Rząd stworzyła wówczas PO (zdobyła 207 mandatów) z PSL (27 mandatów). PiS zdobyło wówczas 157 mandatów. Pozostałe partie w Sejmie nie przeszkadzały. Obecnie wynik całej opozycji (w przeliczeniu na mandaty) wystarczyłby do rządzenia. Odbyłoby się to jednak w drugiej kolejności, gdyż prezydent mógłby powierzyć misję utworzenia rządu partii z drugiego miejsca dopiero po nieudanych próbach utworzenia rządu przez zwycięzców.
Pałeczka po stronie prezydenta
Zgodnie z przepisami prezydent powierza misję tworzenia nowego rządu zwycięskiej partii. Nawet jeśli zwycięska PiS doda do swoich głosów Konfederację to prawdopodobnie nie wystarczy do rządzenia (obecnie ma 235 posłów, co jest większością i wystarcza). Wszystkie głosy opozycji wystarczyłyby do rządzenia, ale tylko teoretycznie. Nie byłoby ich wystarczająco dużo do np. odrzucenia prezydenckiego weta.
Będzie dylemat
Niepewność i nietrwałość może trwać nawet kilka miesięcy, albowiem pierwsze posiedzenie nowego parlamentu prezydent musi zwołać do miesiąca od wyborów. W tym czasie powinien powstać rząd, który otrzyma votum zaufania od Sejmu. Przy takim układzie głosów jak w sondażach uzyskanie votum będzie niemożliwe. Wówczas prezydent może sam wskazać Premiera na kolejne dwa tygodnie. Wówczas odbędzie się kolejne głosowanie w sprawie votum zaufania. Prawdopodobnie wówczas również większości rząd nie uzyska i Prezydent stanie przed dylematem, czy pozwolić opozycji utworzyć rząd.