Akurat wtedy, kiedy człowiek by sobie coś interesującego i nowego obejrzał. Paradoksalnie, najlepszym pomysłem myślicieli od ramówek są świąteczne powtórki (oczywiście nie wszystkie). Gdyby nie one, odbiornik telewizyjny bez cienia wyrzutów sumienia można by, na przykład, wyrzucić przez okno – razem z programem.
A tak – ludzie ponarzekają, że Kevin jest sam w domu i w Nowym Jorku już po raz, dajmy na to 1254673 na ekranie. Że do przyszłości wracamy bez przerwy, co święta, od 1985 roku. Że Gwiezdne Wojny – na pamięć znane nie tylko przez fanów – wracają bumerangowo, tym razem do płatnej sieci. Że znów będzie można wpaść w Szklaną pułapkę, poczuć siłę Rażącej broni, obejrzeć sienkiewiczowską Trylogię. Że z ekranu powieje bezdennym kretynizmem w zwolenników filmów typu Głupi i głupszy.
Ponarzekają na powtórki, ale chętnie je obejrzą. Powód: od powtórkowych hitów nic lepszego w telewizyjnym programie świątecznym nie ma, mimo że jest pole do popisu. Sam nie wiem, ile kanałów jest obecnie w kablowych sieciach, jako że nie należę do telemaniaków. Pamiętam jednak czasy, kiedy kanały były dwa (jedynka i dwójka), w porywach – trzy (telewizja radziecka pod warunkiem zainstalowania specjalnej anteny), a jakościowo program – zwłaszcza świąteczny – był lepszy.
I jakoś obywało się bez Wojewódzkich, Złotopolskich, Kiepskich. Majewskich i innych tasiemców serialowo-komediowych mniej lub bardziej rozśmieszających. No i nie było ogłupiających reklam, dzięki którym dzisiejsze stacje podobno się utrzymują, czyli – między innymi – powinny mieć pieniądze na zakup nieco świeższych filmowych tytułów. Tu z kolei zakupy, jeśli są, bywają nietrafione, co świadczy o braku gustu kupujących lub beznadziei filmowego rynku.
I jak tu się dziwić, że kochamy powtórki?
Niektóre filmy są jak niektóre książki: po czasie chętnie do nich wracamy. Jeszcze nie widziałem programu na sylwestra i Nowy Rok. Ciekawe, czy powtórzą „Misia” Barei.