Wybrańcy. Veronica Roth
Znacie i lubicie serię „Niezgodna”? Jej autorka napisała także inną książkę… Lepszą!
15 marca 2010 roku, w Chicago, grupa Wybrańców pokonała siejącego spustoszenie mordercę zwanego Mroczny. Tę informację mamy podaną na tacy, wszystkie inne będziemy musieli odkryć na kolejnych kartach, bo akcja książki przenosi nas w czasy, w których makabryczne zdarzenia trwają już tylko we wspomnieniach mieszkańców amerykańskiego miasta. Dziesięć lat po triumfie Wybrańców widzimy ich w zupełnie innych rolach. Drużyna bohaterów wciąż jest uwielbiana i uważnie śledzona przez media, lecz jako idole nie mają najprostszego życia, szczególnie, że przeszłość skrywa sekrety, które mogą rzucić zupełnie inne światło na ich chwalebny czyn.
Ta książka ukazuje heroizm od zupełnie innej strony, na katach nie brakuje takich pojęć jak: syndrom stresu pourazowego (PTSD), narkomania, uporczywe media, męczący napór tłumu fanów rządnych autografu i zdjęć z bohaterami, wciąż rozdrapywane rany przeszłości, a nawet samobójstwo. Z drugiej strony mamy wiele futurystycznie brzmiących pojęć, jak Projekt Ringer czy Wizja Prekognitywna #545. Przynajmniej to znajdujemy w pierwszej części „Wybrańców”, bo kolejne dwie przenoszą nas w bardziej… alternatywne przestrzenie i tam już wiele rzeczy trzeba będzie sobie przedefiniować na nowo.
Z jednej strony jest dramatycznie – gorszy niż klęska żywiołowa Mroczny, którego nadprzyrodzona siła powodowała, że zarówno broń palna, jak i budynki zapadały się w sobie, to, że jednorazowo ofiar Wiru mogło być kilkadziesiąt tysięcy i sposób w jaki ten zabijał, Rezurekcjonista oraz jego armia wskrzeszonych żołnierzy czy straszliwa moc Igły Kościeja. Z drugiej mamy sceny z życia – spotkanie znajomych, zaręczyny, działania prospołeczne, wyprawy do baru itp. Nie brakuje też gwałtownych zwrotów akcji, anomalii i starożytnej, niezrozumiałej magii lub tej kształtowanej siłą woli.
Bardzo zaintrygował mnie pomysł na sformułowanie proroctwa i wizji Wybrańca – gdzie Kryteria Wstępnej Identyfikacji to: śmierć ojca i brata, narodziny w trakcie pełni księżyca, matka, z którą dziecko nie dzieli nazwiska, rzadka grupa krwi AB Rh-. Przy takim uwarunkowaniu przeszłości otrzymujemy zestaw różnorodnych i splątanych osobowościowo charakterów: zdolnego do poświęceń idealistę Matthew Weeksa, odpychająca od siebie wszystkich Sloane Andrews, oszalałą na punkcie mody, makijażu i Insta Esther Park, opanowaną manią prześladowczą Ines Mejia oraz Alberta Taylera Summersa, który trwale okaleczony po niewoli u Mrocznego, wpadł w narkomanię. Zwykle nie tak wyobrażamy sobie sztandarowych superbohaterów.
Po przeczytaniu całości mogę stwierdzić, że moją ulubiona postacią jest Mox. Nieco wycofany, mroczny geniusz z dość nieokiełznanymi talentami. Wielu jego motywacji nie pochwalam, ale zdecydowanie nadaje on akcji kolorytu i sprawia, że tajemnice, które musi odkryć czytelnik, stają się jeszcze bardziej splątane. Chłopak staje się również nieocenionym towarzyszem, gdy świat jaki znamy przybiera zupełnie nowy kształt.
„Wybrańcy” to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Bardzo błyskotliwy pomysł na fabułę. Mamy tu thriller, urban fantasy, science-fiction i postapo w jednym, a dodatkowo startujemy w bardzo nietypowym momencie, kiedy zdaje się, że najciekawsze mamy już za sobą. Przy tylu stronach zdarzają się dłużyzny, lecz chęć poznania finału jest na tyle silnym motywatorem, by bez problemu dojść aż do ostatniej strony. Z racji obecności wulgaryzmów, niektórych z poruszanych tematów i dwóch scen erotycznych radziłabym sięgać po książkę czytelnikowi 16+ oraz dorosłemu. Dla młodszego odbiorcy niektóre sytuacje mogą być po prostu niezrozumiałe.
Książkę znaleźć można w Bibliotece Dziecięco-Młodzieżowej (na półkach z literaturą science-fiction) i w Filii nr 8.
(mkc)
Zanim mnie poznała. Julian Barnes
Wiem, jak to zabrzmi, ale odważę się i napiszę: wielbię Juliana Barnesa. A że w konfrontacji z uczuciami rozum jest bezradny, to mojego nastawienia nie zmienia nawet smutna konstatacja, że nie wszystkie jego książki działają na mnie równie mocno. Mówi się trudno, kocha się dalej i czyta się następne. Akurat ta - „Zanim mnie poznała” - należy do tej kategorii. Jako usprawiedliwienie przyjmuję fakt, że pochodzi z bardzo wczesnego etapu twórczości Barnesa, bo na rynku brytyjskim ukazała się w 1982 roku; przypomnę, że Nagrodę Bookera za „Poczucie kresu” otrzymał dopiero w 2011 roku, czyli trochę wody w rzece upłynęło od pierwszych powieści.
Choć gdy spojrzymy na jego dorobek z pewnej perspektywy, to zorientujemy się, że pod pewnymi względami niewiele się zmieniło - w centrum zainteresowania Juliana Barnesa pozostaje człowiek, opowieść o jego życiu i pytanie, żeby nie powiedzieć obsesja, ile jest prawdy w tym, co zostało powiedziane, na ile kolejna opowieść może te ustalenia podważyć i czy jest gdzieś kres tych poszukiwań. A w przypadku omawianej dzisiaj powieści, wydźwięk wymienionych wyżej kwestii zostaje wzmocniony o zagadnienie, co wiemy o sobie samych. No właśnie.
Bo oto przed nami główny bohater: Graham Hendricks, typowy przedstawiciel angielskiej klasy średniej, szanowany historyk, wykładowca na jeszcze bardziej szanowanej uczelni; poukładane życie rodzinne: piętnastoletni staż małżeński, dorastająca córka, ustalony krąg znajomych, przewidywalny rozkład dnia, tygodnia, weekendu. Nuda. A jednak. Poznaje Ann i z pewnymi skrupułami, ale decyduje się na rozwód. To się zdarza. Decyzja wydaje się być słuszna, bo Graham w nowym związku jest po prostu szczęśliwy.
Przypadek (przypadek?!) sprawia, że idzie do kina, a wyświetlany jest właśnie film, w którym jedną z ról zagrała jego druga żona, wprawdzie epizod, ale znaczący. Ann, zanim poznała Grahama, była aktorką. Ziarno zakiełkowało. Krok po kroku towarzyszymy temu szacownemu akademikowi w postępującym szaleństwie, zazdrości o przeszłość Ann, kompulsywnemu śledztwu, którego przedmiotem jest poprzednie życie erotyczne żony. Do czego doprowadzi to, tego do tej pory przewidywalnego faceta?
I tak to jest z Julianem Barnesem: niby bez zachwytu, bez ochów i achów, a w głowie pozostaje i zmusza do zajrzenia pod powierzchnię. Tylko na kogo skierowane jest to lekko ironiczne spojrzenie: na bohatera, na siebie, na nas?
Książka dostępna w zbiorach Książnicy Karkonoskiej.
(KH)
Nie ma tego złego. Marcin Mortka
Przyznam szczerze, że tolkienowskie klimaty to zupełnie nie jest to, co mnie „kręci”. Sięgnęłam po książkę „Nie ma tego złego” z uwagi na krótką opinię Andrzeja Pilipiuka, którą znalazłam na okładce powieści i … pochłonął mnie do reszty świat wykreowany przez Marcina Mortkę. Niewymuszony luz oraz cyniczny język, jakim władają główni bohaterowie, strony ociekające humorem, wartka fabuła to tylko nieliczne z atutów tej książki.
„Nie ma tego złego” połknęłam w jeden dzień i było mi mało. Jakie szczęście, że są kolejne części przygód drużyny do zadań specjalnych. A o czym jest sama książka? Otóż Edmund, potocznie zwany Kociołkiem, były kuchmistrz w wojsku, wraz z grupą niecodziennych przyjaciół tworzy drużynę do zadań specjalnych. Poznajemy ich podczas próby odbicia z rąk porywaczy córki księga władającego krainą, w której żyje Kociołek. Potem jest już coraz ciekawiej.
Po fochach i kąśliwych uwagach żony, Kociołek postanawia poszukać protektoratu dla swojej rodziny u jednego z sąsiadujących władców. Niestety nie przemyślał dokładnie tego ruchu, co doprowadziło do podjęcia przez nich kolejnej akcji, politycznie trudnej i delikatnej. Ale co to dla nich! W końcu, poza Kociołkiem, w szeregach drużyny znajduje się potężny rycerz, stary, tajemniczy guślarz, psychopatyczny elf, nerwowy krasnolud oraz obdarzony niezwykłym węchem goblin. W ten o to sposób muszą ruszyć w kolejną, niebezpieczną akcję, do kolejnej krainy, gdzie czeka na nich zadanie z powozu niemożliwe do wykonania.
„Zamek Dym, wznoszący się nad miastem o tej samej nazwie, liczył sobie setki lat, co rujnowało tezę złośliwców utrzymujących, że wziął swoją nazwę od ulubionego zajęcia księżnej Yanny, czyli od dymania”. Książka dostępna w zbiorach Książnicy Karkonoskiej.
(AS)