Egzamin maturalny zdało 90 procent absolwentów szkół średnich – oświadczył z właściwym sobie optymizmem minister edukacji. Zapomniał dodać, że 25 procent dostało wymarzone świadectwo tylko dzięki amnestii, bo inaczej – po prostu – maturę by oblało.
Grono pedagogiczne na ministra się uwzięło zarzucając mu, że robi dobrą minę do złej gry. Zachęca uczniów do lenistwa i oświatę kładzie na łopatki. Bo uczniowie mają gdzieś naukę, skoro mogą jednego z przedmiotów nie zdać. Rektorzy wyższych uczelni jęli rozdzierać szaty mówiąc o stadach debili, którzy niebawem zapełnią akademickie ławki.
Majowa matura była podobno na poziomie gimnazjalnym, ale i tak wielu absolwentów nie potrafiło sobie z nią poradzić. Amnestii w nadchodzącym roku szkolnym już nie będzie, więc wniosek sam się nasuwa: trzeba będzie maturalny poziom obniżyć. Bo wyjdzie jeszcze na to, że najważniejszego – jak to mówią – egzaminu w życiu nie zda jedna trzecia, a może i więcej maturzystów.
Sam jestem ciekaw, czy obecne pokolenie, które stresy egzaminacyjne przeżywało jeszcze w starym systemie lat temu naście, poradziłoby sobie z dzisiejszym bojem o papier zwany świadectwem dojrzałości. Śmiem twierdzić, że szóstek – czy jak to się dziś określa – punktów procentowych – za wiele to by nie było.
Od razu zaznaczam, że do matematyki czy fizyki nawet bym nie podchodził, o ile byłyby obowiązkowe. Na szczęście jeszcze nie są i nie były, kiedy maturę zdawałem. Inaczej nie uzyskałbym w uczciwy sposób świadectwa dojrzałości matematyczno-fizyczno-chemicznym beztalenciem będąc. Ale matematyka obowiązkowa ma być, co typom podobnych do mojego dobrze nie wróży.
– Ale polski to bym zdał na pewno! – strawestuję uwagę poczynioną przez moją nauczycielkę od chemii, która na tablicy Mendelejewa znała się świetnie, ale na polszczyźnie – nieco gorzej. Jej ulubionym powiedzeniem do ucznia, który przeżywał chemiczne katusze przy tablicy było: „Jak bym cię wyrżła zara!”. Co nie zmienia faktu, że w rozmowie z młodzieżą o maturalnych dylematach wprost eksplodowała pewnością, że polski to zdałaby na szóstkę.
Po tamtych maturach też nie szczędzono krytyki ich poziomu. I choć nie serwowano zagadnień typu „Wpływ myśli rewolucyjnej Włodzimierza Ilicza Lenina na czołowe dzieła romantyków polskich”, to i tak ówczesne media zarzucały egzaminatorom płytkość proponowanych tematów, a maturzystom – powierzchowne ich traktowanie.
Podobnie było też przy wejściu na wyższe uczelnie, jeszcze na obowiązkowym egzaminie wstępnym. Profesorowie, doktorowie i nadgorliwi magistrowie o niezaspokojonych ambicjach łypali na chętnych jak na bandę kretynów, która pcha się w wyższe uczelniane progi. I niczym kaci „ścinali głowy” poszczególnym kandydatom, aż została garstka najwytrwalszych. Niekoniecznie najlepszych.
Tak oto niezależnie od czasów, ministrów i nauczycieli najważniejsza nie jest niewiele w sumie warta bumaga stwierdzająca, że jesteśmy dojrzali. Ani nauczycielsko-profesorskie biadolenie utyskujące na coraz gorsze statystyki.
Według myśli Seneki Młodszego, zgodnej zresztą nie tylko ze współczesnym oświatowym trendem – non vitae, sed scholae discimus – niestety, nie dla życia, lecz dla szkoły się uczymy...
A przecież szkoła sama w sobie nie jest celem. Powinna być skutecznym środkiem pomocnym w przekazaniu wiedzy, którą równie skutecznie możemy zdobyć i pogłębić samemu. Czy nim jest? To już zupełnie inna sprawa…