Kiedy wspomnę tegoroczny wrzesień, to blady strach wraca na moją twarz. Obrazek zapłakanego dziecka, odklejanego od matki przez przedszkolankę na długo zapada w pamięci. Zwłaszcza rodziców, prowadzających swoje pociechy do placówki po raz pierwszy. Każdego ranka maluch nie może nic przełknąć i od przebudzenia płacze, że chce zostać w domu, a matka z rozdartym sercem powtarza sobie w głowie, że to dla jego dobra.
Pamiętam, że wychodziłam z przedszkola i widziałam innych rodziców, którzy z głową skazańca szli do aut, by tam zapalić nerwowo papierosa i dymem, niczym szamani, rozgonić wyrzuty sumienia. Mam też przed oczami koleżanki, które ze współczuciem poklepują się po ramieniu, przytulają się przed przedszkolem i płaczą razem, jak po wielkiej rodzinnej tragedii. Pamiętam też postawnego mężczyznę w typie kulturysty, który ocierając łzy ostatni raz spoglądał na budynek, w którym zostawił przed chwilą ukochaną córeczkę, po czym kopał koła swojego wypasionego wozu, wsiadał do niego i odjeżdżał z piskiem opon, zapewne do pracy. Pamiętam też, że zastanawiałam się wtedy, czy natychmiast nie zabrać dziecka i nie wrócić z nim do domu. Ale nie… jeszcze dzień, jeszcze dwa i będzie dobrze – tak sobie powtarzałam. A kiedy wracałam, większość dzieci bawiło się zupełnie nie myśląc o swoich rodzicach. Tylko mój szkrab siedział na krzesełku przy drzwiach i czekał na mamusię.
Nie bawiłem się z dziećmi i nic nie jadłem, tylko siedziałem przy oknie, płakałem i czekałem na ciebie – mówił mi codziennie synek na przywitanie. Wtedy moje serce rozpadało się na tysiąc części i tak od poniedziałku do piątku. I znów od poniedziałku, aż któregoś razu przyszłam do przedszkola wcześniej, niż zwykle i oczom nie mogłam uwierzyć. Mój maluch siedział przy stoliku i wcinał jakąś zupę. Nie wierzyłam. Stałam tam i płakałam ze szczęścia. Zadzwoniłam do męża.
Nie uwierzysz… - Jest aż tak źle? To zabieraj go stamtąd - przerwał mi w pół zdania. - Nie, nie jest źle. On siedzi i je z innymi dziećmi obiadek. - To super. No, ale dlaczego ty płaczesz? – pytał zdziwiony.
Nie odpowiedziałam, bo przecież mężczyzna i tak nie zrozumie kobiety. Rozłączyłam się i czekałam, co będzie dalej. Chwilę później okazało się, że mój maluch po obiadku świetnie się bawi z rówieśnikami. Uszczęśliwiona podchodzę do synka, a on mi na przywitanie: Nic nie jadłem, nie bawiłem się z dziećmi, tylko siedziałem, płakałem i czekałem na ciebie. Zdębiałam i chwilę później przypomniałam sobie pewien dowcip: Mama wiezie dziecko do przedszkola i mówi do niego: Jasiu, dzisiaj spieszę się do pracy, więc proszę, by nie było żadnego płaczu w szatni ani godzinnego pożegnania, na co maluch odpowiada: dobrze mamo, już dawno miałem ci powiedzieć, że to co robisz w szatni mnie trochę męczy, ale wierzę, że dzisiaj uda ci się wyjść z przedszkola bez mazania i nie będziesz mi się rzucała po trzy razy na szyję. I olśniło mnie. No tak. To ja stworzyłam sobie obraz nieszczęścia dziecka, a w tym czasie mój pierworodny dobrze się bawił i wiedział, że magiczna regułka „nie bawiłem się z dziećmi, nic nie jadłem i tak dalej, jest tylko przepustką do worka prezentów i pozwolenia na robienia w domu co będzie chciał. Ech, taki mały, a taki sprytny. Taka stara, a taka głupia
Teraz codziennie rano od poniedziałku do piątku słyszę od mojego trzyletniego synka pytanie, czy zawsze po niego przyjdę. Jak zacięta płyta odpowiadam, że tak, bo bardzo go kocham. I chwilę później zaczynają się negocjacje.
A przyjdziesz po mnie kiedy będziemy spać? – pyta mój pierworodny. - Przyjdę, kiedy tylko skończę pracę… - A skończysz dzisiaj wcześniej? – kontynuuje moje szczęście z uporem matki i ojca razem wziętych. - Nie wiem, czy mi pozwoli na to pracodawca – odpowiadam spokojnym, ciepłym głosem. - A porozmawiasz z nim, że chciałabyś dzisiaj wyjść szybciej po swojego synka do przedszkola? - Tak, porozmawiam. - A jak ci nie pozwoli, to przyjdź po podwieczorku, albo najpóźniej, jak będziemy się bawić, ale przed babcią Aronka (najlepszy kolega mojego synka). - Pamiętaj! Dajesz słowo - dodaje mój synek głosem stanowczego szefa. - Dobrze. Daję słowo! - przytakuję szybko, by skończyć tą trudną rozmowę. Ale nie. Moje dziecko zawsze musi mieć ostatnie słowo. - Ale pamiętaj, słowo to słowo - masz być przed Aronkiem!
No cóż… sama próbuję nauczyć malca, że słowo to słowo, więc zawieść nie mogę. I kiedy mam z pracy wybiec o 14.30, by dobiec do przedszkola tuż przed babcią Aronka, nagle jak na złość zawsze pojawia się tysiąc telefonów i spraw, które muszę załatwić na cito. A to ktoś wejdzie ze sprawą niecierpiącą zwłoki, albo chce o coś zapytać, albo się na coś pożalić. A tu babcia Aronka, wychodząca z domu dokładnie o 14.30, coraz bliżej przedszkola. W końcu udaje mi się spakować rzeczy i lotem błyskawicy gnam do przedszkola modląc się, by babcia Aronka spotkała po drodze jakąś sąsiadkę i dała mi możliwość dotarcia do synka wcześniej.
Biegnę do auta, a potem z auta do przedszkola, z przedszkola po schodach na górę do sali mojego synka i zdyszana, niczym ofiara goniona przez lwa, pytam pani na korytarzu, czy Aronek jeszcze jest. A Pani Dorotka mi na to: Tak. On dzisiaj będzie do 17.00. Oszołomiona biorę głęboki oddech. Uśmiecham się szeroko, wchodzę do sali i widzę jak mój szkrab bawi się z kolegą w najlepsze. Wołam go, mocno się do niego przytulam i mówię, że go kocham, a on mi na to: dzisiaj nic nie jadłem, nie bawiłem się, tylko siedziałem przy oknie, płakałem i czekałem na ciebie. No tak, myślę w duchu, ale i tak Cię kocham, ty mały szantażysto.