Gdyby ilość słów napisanych na temat polskiego kolejnictwa przeliczyć na euro i zainwestować je w rozwój pociągów, to pewnie jeździlibyśmy dziś TGV do Warszawy, a nie żółtkiem do Wrocławia.
Co takiego mają w sobie koleje, że budzą wśród ludzi aż taką nostalgię? Zastanawiam się nad tym każdorazowo, kiedy piszę coś o pociągach. Teraz też. Przecież równie dobrze można przesiąść się do coraz szybszych i wygodniejszych samochodów, komfortowych autokarów i zapomnieć o poczciwych elektrowozach, podśmiardujących kibelkiem przegrzanych lub niedogrzanych dwójek. O tych wszystkich urokach podróży polskimi kolejami.
Ale nie. Mieszkańcy regionu i – jak śmiem przypuszczać – także Polski wciąż mają nadzieję, że nasze kolejnictwo wróci na normalne tory. Nie są w tym względzie obojętni. Choć na firmie, która pociągi doprowadziła na bocznicę z wielkim kozłem oporowym, wieszają psy i nieparlamentarne określania, zupełnie w tym kontekście zrozumiałe. Gdyby milczeli, daliby niemy wyraz akceptacji postępującej kolejowej degrengoladzie, zwłaszcza na lokalnych torowiskach.
Kolej może być świetnym środkiem transportu. Można się przekonać choćby w bliskich Czechach, gdzie jakoś nikomu do głowy nie przyszło, aby pociągi likwidować. Tamtejsze koleje wpuściły na tory prywatnych przewoźników. I koleje mają się świetnie. Po niezbyt wielkim kraju śmigają włoskie Pendolino, a praski Hlavní Nádraží to jeszcze od czasów komuny jeden z ładniejszych i bardziej funkcjonalnych dworców kolejowych.
O Francji warto wspominieć, choćby dlatego, że w królestwie kapitalizmu, bogate państwo bardzo troszczyło się o moloch podobny do polskiego PKP, czyli SNCF. Ale podczas, gdy do dziś kolejarze w Polsce mają państwo w państwie z trudem otwierające się na normalnego pasażera, we Francji było tak od zawsze. Nawet pociągi, które jeździły po torowiskach piątej klasy, lśniły czystością. Nie mówiąc już o TGV, które zrewolucjonizowało kolejnictwo w całej Europie mknąc, na przykład, z Paryża do Lyonu, aby tę trasę (ponad 600 km) pokonać w około trzy godziny.
Dlatego przeciętny Europejczyk woli w swoim kraju wsiąść do pociągu mając pewność, że nie będzie on byle jaki i na pewno dowiezie go do miejsca przeznaczenia szybciej i taniej niż samochód lub – w niektórych przypadkach – samolot.
U nas, a w Jeleniej Górze zwłaszcza, na takie czasy trzeba będzie poczekać nie wiadomo, jak długo. Nie wiadomo, czy w ogóle nastąpią. Bo remonty są w planach, ale dalekosiężnych, kosztują niewyobrażalną fortunę i odkładane przez to bywają ad calendas grecas, czyli na święte nigdy.
A jest i poparcie społeczne, i żywe zainteresowanie tematyką kolejową. Tylko mocy sprawczych brak. Urząd marszałkowski, na zasadzie, że koszula bliższa ciału – będzie najpierw remontował pozyskaną linię Wrocław Trzebnica. Szklarska Poręba Jakuszyce (i dalej Harrrachov) owszem, ale później. Kiedy? Tego nie wie nikt.
To napawia bardzo umiarkowanym optymizmem w pesymistycznym oceanie bez dna, w którym polskie koleje pogrążały się od dawna. Martwi to byłych i obecnych pasażerów, ludzi, którzy lubią, jak kolorowe wagony śmigają gdzieś w pięknym, górskim krajobrazie. Tych, którzy w podróży pociągiem widzą coś więcej niż tylko beznamiętne przemierzanie przestrzeni.
Najmniej zmartwieni wydają się kolejarze. I to nie ci, którzy jeszcze pracują na stacjach, lokomotywowniach, elekrowozowniach i innych. Tylko ci, którzy w obszernych gabinetach podejmują różne decyzje, a do pracy dojeżdżąją służbowym samochodem.