Co jest lepsze? Zacząć życie samotnika wśród książek i tysiąca płyt z klasyką na regale, a potem oszaleć? A może zakochać się i wpaść w sidła miłości? Wariować z zazdrości o partnera/partnerkę, a na przyjęciach udawać otwarty, pełen tolerancji związek.
Z punktu widzenia dramaturga ta druga propozycja zdaje się... ciekawsza. „Małe zbrodnie małżeńskie” Erica-Emmanuela Schmitta w reż. Ewy Marcinkówny to przedstawienie o podejrzeniach, znudzeniu sobą i o tym, że takie słowo jak „miłość” nie zawsze oznacza coś koniecznie dobrego. Tutaj oznacza dostać lub dać komuś w tył głowy. Dosłownie i w przenośni.
Lisa (Gabriela Kownacka) przyprowadza do domu Gillesa (Piotr Dąbrowski). Ten po pobycie w szpitalu z trudem rozpoznaje mieszkanie. Tutaj biurko zawalone książkami, fotel a la Ludwik i czerwona, nowoczesna kozetka – połączenie spokoju i gabinetu psychoterapeuty.
Żona próbuje wydostać męża z amnezji wywołanej upadkiem ze schodów – wersja Lisy. Opowiada ukochanemu o tym, czym się zajmował przed wypadkiem, jakie miał przyzwyczajenia, dotykając przy tym jego głowy. Okazuje się, że ten dotyk ma swoje uzasadnienie.
Gilles, autor kryminałów tak naprawdę nie ma amnezji i ze schodów również nie spadł. Wszystko doskonale pamięta. Lisa robiąc duży zamach, uderzyła go figurką w tył głowy, gdy ten siedział spokojnie w swoim fotelu. Gilles zdecydował się na „teatr” z amnezją, aby doprowadzić do szczerej rozmowy z żoną. Dał jej do zrozumienia, że wie o długo skrywanej chorobie alkoholowej. Próbuje dotrzeć do jej lęków, obaw wywołanych zazdrością i brakiem bezpieczeństwa w wieloletnim związku.
Po burzliwej rozmowie Lisa odchodzi od Gillesa. Pisarz siada i zapala papierosa. Żona jednak wraca, uśmiechają się do siebie i są razem. Katharsis się udało.
Spektakl Teatru Dramatycznego w Białymstoku jest przedstawieniem spokojnym i subtelnym. Każde słowo Gabrieli Kownackiej i Piotra Dąbrowskiego brzmi wyraźnie i płynie swoim wolnym rytmem. Jednak za wolno i za spokojnie. Problem poruszany w spektaklu nie jedną już parę posadził u psychoterapeuty. Ewa Marcinkówna realizując dramat Schmitta już drugi raz (wcześniej Teatr Bagatela w Krakowie), dokonała jedynie próby dotknięcia tematu.
Zabawne momenty, znana i niewątpliwie dobra aktorka na scenie to nie wszystko. Końcowe rozmowy tych dwojga o uczuciu i zaufaniu brzmią jak wykład socjologa i powodują ziewanie. Poproszę o szczyptę tajemnicy i potrząśnięcia widzem. Przemoc emocjonalna na publiczności wskazana!