Ale niechby i tak było, jak twierdzi Kościół. Że prawie wszyscy Polacy są katolikami. Ci, którzy katolikami nie są, stanowią tak mały odsetek mieszkańców tego kraju, że i mówić nawet nie warto. Kacerze wszelkiej barwy, muzułmanie, krwistej zwolennicy macy, admiratorzy Buddy, ateiści, roboty z kosmosu – licho wie, kto jeszcze.
Zrozumiałe jest więc, że Kościół katolicki w Polsce funkcjonuje na prawach specyficznych. Sprawa to frekwencyjna, a więc nie ma co się oburzać. Zrozumiała jest niechęć polityków, by zadzierać z tym, kto w Polsce rząd dusz trzyma. Żadna sprawa nie może być tego warta. I o żadnej nadreprezentacji w debacie publicznej nie może być mowy. Reprezentacja większości jest przecież sama przez się większością. O temu podobnych prawach dyskusji jest „Erystyka” Schopenhauera.
„Statystyczny” Polak jest katolikiem z nieuleczalną skłonnością do myślenia symbolicznego. Myślenie symboliczne można scharakteryzować w dwóch kontekstach. Po pierwsze, nic nie jest Ding am sich, nic nie istnieje po prostu, bez takich, czy innych odniesień do sfery świętych wartości. Po drugie, najlepsze są rozwiązania symboliczne, niekoniecznie najbardziej przemyślane, acz najbardziej obfite metaforycznie, najpełniej obrazujące sferę wyznawanych wartości.
Nie zastanawia mnie brak rzetelnej alternatywy dla religii w szkole, wszak wiadomym jest, że Europa ma korzenie ściśle chrześcijańskie, więc niech młodzież prawidła i zasady tych fundamentów kultury europejskiej sobie przyswaja, a jakże. Nie zastanawia mnie też niezależność Kościoła katolickiego wobec polskiego prawa. Zastanowiła mnie jednak sprawa zupełnie, w kontekście powyższych, nieistotna i błaha, ale symptomatyczna.
Dowiedziałem się, przypadkiem zupełnie, że w istnieje ciekawa regulacja, tycząca się funkcjonowania zgrozę wywołujących otchłani upodlenia, czyli tak zwanych kasyn. Poza wszelkimi niejasnościami natury prawnej funkcjonuje zapis, na mocy którego tego rodzaju lokal musi być oddalony o, co najmniej, sto metrów od budynku szkoły i kościoła.
Treścią szkoły, w przeważającej części, są ludzie młodzi – uczniowie, a poza nimi także pracownicy takiej placówki, ludzie dorośli. Zapewne każdy dorosły kiedyś, chociaż raz w życiu, wygłosił opinię z pretensjami do nieomylności, że dzieci i młodzież, w sensie ogólnym niedorośli, nie mają jeszcze właściwego, wielostronnego oglądu świata i w związku z tym podatni są na wszelkie wpływy.
Można więc uzasadnić oddalenie kasyna od szkoły chęcią ochrony przed miazmatami tych, którzy sami mogliby się przed nimi nie obronić. Co prawda z powodu oddalenia o magiczne sto metrów kasyno nie zniknie, ale zmysł symboliczny zobowiązuje. Tymczasem kościół, domyślam się, skupia już nie tylko młodzież, ale i dorosłych, świadomych, wiernych przykazaniom etc. Interesujące jest, że zwykła knajpa nie musi już spełniać powyższego warunku.
Alkohol, jak widać, dla statystycznego Polaka – symbolisty nie jest tak odrażającym zagrożeniem, taką odczłowieczającą piekieł otchłanią. Powie ktoś, że do knajpy niekoniecznie trzeba iść po to, żeby obudzić się w mizerii ostatecznej i pijakiem zawodowym zostać. Może nie każdy bywalec knajp zasila tę najbardziej szacowną grupę społeczną, ale też każdy wie, że odwiedzanie knajp i następnego dnia odczuwane braki w pamięci nijak się nie łączą. A poza tym, czy uzależnić się od hazardu i mniej więcej pamiętać, czy karta, albo inny żeton poprzedniego dnia szedł nam dobrze, czy uzależnić się od alkoholu i mniej obciążać pamięć – ja nie mogę znaleźć różnicy.
Również w przypadku kościoła, oddalenie jaskini hazardu o magiczne sto metrów nie spowoduje, że jaskinia ta zniknie. Ale symbolizm zobowiązuje. Nie bronię, ale też nie potępiam hazardu. Nie bronię, ani nie potępiam alkoholowej lekkości bytu. Po prostu polski symbolizm mnie od zawsze ciekawił. Ale dlaczego akurat sto metrów? Kościół mógłby wybrać bardziej symboliczną liczbę, pomnożoną przez ilość metrów. Dwanaście na przykład. Albo trzy. A szkoła?