We wsiach widać to najlepiej. Tu wszystko się przecież zaczyna. Relacje proste jak drut. Wybieram sołtysa i radę sołecką, wójta i radę swojej gminy. To ci wybrańcy w moim imieniu i w kontakcie ze mną, będą się starać uprawomocnić coś, co jest wolą większości. Wynikiem sporów, dyskusji i kompromisów. Te niezbędne do kształtowania się jakichkolwiek społeczności elementy, zastępuje się dziś nagminnie wycinaniem i wklejaniem gotowych, uniwersalnych jak klej, rozwiązań. Tworzone przy tym normy i wskaźniki, bilansują się niestety tylko na urzędniczych biurkach. Nie uwzględniają przecież żadnych cech indywidualnych.
Ale nawet w epoce formatowania zasobów ludzkich, sprawę ratuje zawsze zdrowy rozsądek i rozważenie proporcji . Te najlepiej dają o sobie znać w trakcie spotkania i wspólnej rozmowy. Nie powinno być zgody na to, by zastępowały je bezduszne ukazy centrali. By wykorzystując je, idąc po najmniejszej linii oporu, nasi wybrańcy stawali do wycinanek w imię wskaźników, przeliczników i norm. Nikt nie przekona mnie, że wszystko należy formatować tak, by móc pochwalić się natychmiastowym efektem. Oczywiście na plus, ma się rozumieć. Że wycinając przedszkola, szkoły i biblioteki z powodu ich nierentowności, ma się rozumieć, działa się dla dobra mieszkańców.
Ci mieszkańcy, tak przecież potrzebni w okolicach wyborów, potrafią być potem niewygodni. Nie poprzez swoją perfidię, czy małpią złośliwość. Te zdarzają się raczej incydentalnie. Niewygodni dla wybrańców bywamy poprzez swoją nieprzewidywalność. Poprzez dopatrzenie się dziury, czy dziurki choćby, w całym, jak się Ważnym Czynnikom zdawało, dziele. Przecież to przez nas wybrani, raz na zawsze wiedzą, co dobre a co złe dla nas i ani im przez myśl nie przejdzie, by nam jakimiś spotkaniami konsultacjami, głowę zawracać.
I bardzo dobrze. I tak powinno być. Jeśli nie szkodzą i nie budzą powszechnych kontrowersji. Gorzej gdy efekty działań naszych reprezentantów, nie uwzględniają oficjalnie przyjętych strategii i stoją w sprzeczności z wcześniejszymi deklaracjami. I tu chcąc nie chcąc, wracamy do tematu wycinek i wycinanek, choć w wielu wypadkach, należałoby je nazwać brutalnie po imieniu dewastacją i wyrzynaniem.
Jakże inaczej nazywać działania lokalnych samorządowców, lekką rączką, bezdyskusyjnie wycinali i nadal wycinają podstawowe placówki oświaty, kultury i podstawowej chociażby służby zdrowia. Jak nazywać działania tych, którzy chwaląc się w gminie i daleko poza nią, dobra szkołą, jednocześnie mówią o konieczności jej zamknięcia ze wglądów finansowych. Jak nazwać działania tych wybrańców, którzy w imię postępu, są za otwieraniem kopalń, tam gdzie strategie rozwoju gminy, zakładają rozwój agroturystyki, w oparciu przede wszystkim o niepowtarzalne walory krajobrazowe.
Tak chcąc nie chcąc wróciliśmy do spraw wycinki. Tym razem drzew przy drogach. Problem zniknie szybciej, niż się nam wydaje. Wystarczy spojrzeć na to co przy drogach się z drzewami robi. Ale póki nieliczne jeszcze można oszczędzić, skupiając się na ich konserwacji i co najważniejsze, porządkowaniu pasa przy drodze, uważam ze warto i trzeba dyskutować o ostatecznych rozwiązaniach. Wycięcie półtorakilometrowej alei to dzień zaledwie pracy dla kilku wprawnych pilarzy. Nieodwracalne zmiany w krajobrazie na wiele dziesiątków lat.
Nie ma co płakać nad drzewem, człowiek się liczy, przekonują mnie zwolennicy pośpiechu, formatowania i centralnych rozwiązań. Nie było nas był las, nie będzie nas… no właśnie, a kto posadzi las?
Kolejny felieton Jacka Jaśko w jutrzejszej drukowanej Jelonce