Mój znajomy oblał po raz drugi egzamin na dokument, który – zdaniem wielu – stanowi dziś przepustkę do sukcesu bardziej wartościową od świadectwa szkolnego z samymi szóstkami.
Zanim jeszcze zapisał się na kurs, zapewniałem go, nawet nie starając się pocieszać, że i tak tego egzaminu nie zda za pierwszym podejściem. No może za dziesiątym. I niby mi przytakiwał, choć na pewno w głębi ducha wierzył, że zda.
Ale oblał. Teraz chyba przestał wierzyć w prawdziwość porzekadła, że do trzech razy sztuka.
Nie wnikam, dlaczego tak się dzieje, że w jego sytuacji jest bodaj 99 procent chcących zaszpanować własnym prawkiem. Nie znam statystyk Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego, obcy mi jest cennik, ile który egzaminator bierze – o ile bierze. A przynajmniej brał, bo inaczej kilku panów związanych z WORD nie byłoby odprowadzanych i skutych kajdankami przez policjantów.
Więcej, nie mam nawet przedegzaminacyjnego stresu. Wolny jestem od tych trosk trzęsących się ze strachu kursantów, którzy już dawno stracili wiarę, że uda im się normalnie zdać. Bo notoryczne oblewanie egzaminów na prawko stało się w ośrodku regułą. A sukcesy są rzadkimi wyjątkami, które ją potwierdzają. Po prostu: nie chcę mieć prawa jazdy. Wyrzeczenie dość radykalne – przyznacie, ale wyrachowane.
Gdybym miał kupić nowy samochód, musiałbym wydać jednorazowo tyle pieniędzy, za które bez kłopotu przez kilka lat mógłbym jeździć taksówką. A gdyby los do mnie się uśmiechnął w totolotku i trafiłbym skumulowaną szóstkę, to auto bym kupił, owszem, ale od razu z zawodowym kierowcą. Świetnie z tej szóstki opłacanym.
Ale to tylko marzenia.
Pieniędzy może bym uzbierał na używane coś, ale kupno tego czegoś to następne morze wydatków, z których zdają sobie sprawę posiadacze czterech kółek. Za swobodę w przemieszczaniu się płacą nie tylko zawartością portfela drenowanego a to na przeglądy, a to na benzynę, a to na mandaty, czy naprawy. Płacą też ciągłym stresem. Bo samochód ktoś może ukraść, auto można rozbić, a w skrajnych przypadkach siebie w nim. Więc po co to wszystko?
Oczywiście rozumiem, że od cywilizacji nie da się uciec. Ale też nie można pozwolić się jej okiełznać. A tak zachowuje się wchodzące w dorosłość pokolenie, dla którego świat bez prawa jazdy nie istnieje. Pokolenie, które własnymi rękoma nie zdążyło zapracować nawet na rower, a rozbija się luksusowymi nieraz pojazdami. Czasami prosto z salonu, rzadziej z komisu. No i pokolenie, dla którego pewnych przedstawicieli przygoda z motoryzacją kończy się tragicznie połączona z nieumiarkowaniem w korzystaniu z innych radości życia.
W innych przypadkach pęd do prawa jazdy też podyktowany jest nie tyle zapobiegliwością, ile niezrozumiałą modą. Bo prawko mieć trzeba, nawet jeśli w garażu lub przed blokiem pusto. Zrobi się teraz, to poczeka na lepsze czasy i tańsze samochody, których już teraz nie są w stanie pomieścić ani parkingi, ani ulice, ani drogi. O autostradach nie piszę, bo zbyt wiele ich nie ma.
Co z tego, że z podobnego zjawiska „narodzą się” później niedzielni kierowcy, którzy – z braku motoryzacyjnej praktyki – będą na drogach zagrożeniem i niejednokrotnie po raz kolejny zapukają do szkół nauki jazdy, aby wziąć sobie korepetycje.
Kiedy swego czasu przebywałem w Belgii (sercu bądź co bądź Unii Europejskiej) i jechałem jako pasażer z moim znajomym, ten o mało nie rozbił swojego opla ascony na skrzyżowaniu, kiedy jakiś taki niedzielny kierowca władował mu się prosto pod koła nie zauważywszy, że wymusza pierwszeństwo.
Gdyby na miejscu „mojego” Belga siedział Polak, rozjuszony zrównałby winowajcę z ziemią za pomocą kilku trafnych wyzwisk. Ale Belg spokojnie wyszedł z cudem nierozbitego opla, wyjął gdzieś z zakamarka kodeks ruchu drogowego i pokazał niedoszłemu sprawcy tragedii przepis mówiący o tym, kto ma pierwszeństwo przejazdu. Skonfundowany rodak pokiwał głową, przeprosił i pojechał w swoją stronę,
Belg wytłumaczył mi, że w jego kraju egzaminu na prawo jazdy… nie było. Każdy chętny robił kurs. I z podbitym zaświadczeniem o jego ukończeniu pomykał do urzędu, który wydawał mu prawko. Bez żadnego egzaminacyjnego stresu.
Powiedziałem Belgowi, że to pewnie dlatego zdarzają się takie sytuacje, jak przed chwilą, choć i w Polsce podobnych a nawet gorszych zdarzeń nie brakuje. Ale Belg odparł, że to przecież normalne, bo każdy się musi nauczyć praktycznie jeździć, a bez prowadzenia samochodu jest to niemożliwe. Dlatego wobec młodych kierowców trzeba okazać życzliwość. I napomknął, że w poprzecinanej autostradami niczym gęsta pajęczyna Belgii jest bardzo mało wypadków.
Może weźmiemy z niej przykład?