o pełna zabawnych dialogów, dowcipnych sytuacji i przewrotnych zwrotów akcji popularna francuska komedia bulwarowa Francisa Vebera „Kolacja dla głupca” (Le dîner de cons). Jej niedzielną premierę widownia nagrodziła burzą oklasków, które także wybrzmiewały po niektórych przekomicznych sytuacjach.
Pozbawiony skrupułów wielki wydawca literacki z paryskiego establishmentu Pierre Brochant (Jacek Grondowy) raz w tygodniu wraz z przyjaciółmi - paryskimi przedsiębiorcami organizuje wieczorne spotkanie. Jest to tzw. wystawna „kolacja dla głupca”. Zasada: każdy uczestnik przychodzi z wyróżniającą się wyjątkowo niskim poziomem inteligencji znajomą osobą, która kandyduje do tytułu nadwornego idioty. Wygrywa ten, który przyprowadzi najgłupszą osobę. Pech chciał, że właśnie owego dnia, gdy Brochant schylił się w łazience po mydło, wypadł mu dysk. Pierre ratuje się domowymi sposobami - okładami z lodu i wzywa na pomoc znajomego lekarza - profesora Archambauda (Jacek Paruszyński), który nastawia mu kręg i zostawia na stoliku tabletki przeciwbólowe.
Z domu wybywa obrażona na męża Christine (Lidia Schneider), chłodna żona Brochanta. A w luksusowym mieszkaniu pojawia się zaproszony na kolację gość, którego przyjaciel Brochanta poznał w pociągu i uznał go za idiotę idealnego. To François Pignon (Piotr Konieczyński), dobroduszny i skromny księgowy wydziału podatkowego Ministerstwa Finansów, miłośnik piłki nożnej, a także zapalony amator budowania miniaturowych makiet z tysięcy zapałek. Nagle Christine zawiadamia telefonicznie Brochanta, że od niego odchodzi na zawsze.
Pignon ściąga na cały wieczór lawinę nieszczęść na tych, którzy chcieli się z niego naśmiewać. Zawiadamia przez pomyłkę o odejściu żony natrętną kochankę Brochanta, uzależnioną od seksu buddystkę Marlene Sasseur (Katarzyna Janekowicz), zupełnie nieopatrznie myląc żonę z kochanką uświadamia tę pierwszą kobietę o zdradzie, sprowadza do domu pisarza, ex-przyjaciela Brochanta i byłego partnera Christine, Juste’a Leblanca (Jarosław Góral) oraz nadgorliwego i nieporadnego życiowo kontrolera podatkowego Luciena Chevala (Marek Prażanowski). Ludzkie słabostki, romansiki, prywatne porachunki i zakulisowe gierki... Ktoś by powiedział istny dom wariatów. W finale to Brochant okazuję się tytułowym głupcem, a Pignon wrażliwym, empatycznym i bezinteresownym pomocnikiem i doradcą. – Nie myślałem, że być inteligentnym to takie trudne – kwituje Pignon tę scenę, w której obnaża słabość Brochanta i pokazuje swoją wielkość. – Następnym razem to pan mnie zaprosi na kolację – mówi mu François.
„Kolacja dla głupca” to doskonale skrojone francuska sztuka lekka, ale tylko z pozoru łatwa w odbiorze. Utrzymuje wartkie tempo, rytm i przede wszystkim bawi widownię. Bawi rządząc się bardzo prozaicznym językiem i nieustającą bieganiną wokół własnych prozaicznych problemów. Sporo w niej cytatów ze znanych komedii, które przecież posługują się uniwersalnym językiem rozśmieszania. Jest tu i Pierre Richard („Pechowiec”), jest Louis de Funes („Gamoń”), jest też Peter Sellers („Przyjęcie”), którego duch zdaje się przyświecać kreacji Piotra Konieczyńskiego.
Jego François Pignon od pierwszej sekundy pojawienia się na scenie aż do samego końca wywołuje salwy śmiechu. Konieczyński osiąga idealnie farsową wyrazistość i komediowy charakter postaci. Jego mistrzowski popis niezwykłego aktorskiego kunsztu i profesjonalnego warsztatu wynika z pełnego zaangażowania się w rolę, aż do autentycznego wysiłku fizycznego. Artysta dąży przy tym do wydobycia wszystkich odcieni prawdy i osiągnięcia maksymalnego stopnia wiarygodności swego bohatera tworząc nowy wymiar rzeczywistości. Tytułowy głupiec śmieszy do łez, ale jednocześnie do łez wzrusza. Zmusza wręcz do kpiny ze swojej bezgranicznej głupoty, aby za chwilę wzbudzić współczucie i podziw dla wielkoduszności.
Księgowy skupia na sobie uwagę publiczności do tego stopnia, że pozostałe postaci krążą wokół niego niczym satelity. Grają z umiarem i bez nadmiernego przerysowania. Jackowi Grondowemu chyba rzeczywiście kiedyś musiał wypaść dysk, bo bardzo wiarygodnie pokazuje objawy tej przykrej dolegliwości. Podczas premiery świetnie znalazł się w sytuacji, kiedy komuś z publiczności zadzwonił telefon komórkowy. – To pański? – zapytał Françoisa Pignona. – Tak ostatnio dzwonią i dzwonią – dodał. Bardzo wyrazista jest Lidia Schneider, zwłaszcza kiedy dochodzi do spotkania z Pigononem, który uważa ją za kochankę gospodarza domu.
Bardzo ciekawą postać wykreowała Katarzyna Janekowicz (to jej trzeci występ na scenie). Jej Marlene Sasseur przypomina nieco Christine Paul, która w „Misiu” Barei stworzyła postać Aleksandry Kozeł. Niewielka, ale z charakterem zagrana rola, utrwala w pamięci Jacka Paruszyńskiego. Bardzo dobrze odnajduje się w urzędniczym typie Marek Prażanowski. Jarosław Góral, czyli Juste Leblanc to sympatyczny bon-vivant. Swoją rolę dobrze dopasował do stylu bycia przedstawiciela nowobogackiej klasy średniej nad Sekwaną (i nie tylko).
Aktorzy próbują dodać nieco francuskiego klimatu dialogom przyjmując charakterystyczną dla języka ojczystego twórcy sztuki intonację, a nawet wykorzystując niektóre francuskie wykrzykniki. Wspomnijmy jeszcze o głosach, których użyczyli bohaterom nie pojawiającym się na scenie Urszula Liksztet i Bogdan Koca.
Zrobiona smacznie sztuka odnosi się do sfer życia małżeńskiego i pozamałżeńskiego posługując się humorem sytuacyjnym. Postaci są wiarygodne i znajdują się w sytuacjach nieznacznie odbiegających od bardzo typowych, a jednocześnie utrzymane w kanonach dobrego smaku. To po prostu zwykli ludzie, którzy znaleźli się w trudnym położeniu. A śmiech wywołuje brak możliwości kontroli nad ich niecodzienną sytuacją, co dowodzi tylko, że widzowie zdają się rozumieć symbolikę ukrytą w dialogach. Odpowiedniego klimatu nadaje sztuce scenografia autorstwa Władysława Wigury. To spektakl dla ludzi, którzy potrzebują swoistej śmiechoterapii i chcą odreagować stresy codzienności. Szuka - być może - wydaje się nieco za długa (w sumie ponad dwie godziny). Ale w naszej rzeczywistości śmiechu nigdy nie za wiele. Zwłaszcza jeśli ten śmiech ma sens.