Dziennik roku zarazy. Daniel Defoe
„Złośliwość zarazy bowiem się wyczerpała, epidemia traciła na sile, a także zima już wkrótce nadciągnęła, powietrze było czyste i chłodne, zaczęły się nawet ostre, coraz bardziej siarczyste mrozy, toteż większość chorych wyzdrowiała i w mieście zapanowały lepsze warunki zdrowotne. Były wprawdzie nawroty zarazy nawet w grudniu i raporty znowu podniosły się blisko o sto wypadków zgonu, ale i to znów minęło i niebawem życie powróciło do dawnego trybu. Aż dziw brał, jak nagle zaludniło się miasto”.
Gdy nastał czas „naszej” pandemii i zamknięto nas nieoczekiwanie w domach, przypominaliśmy sobie wzajemnie różne książki, w których pojawił się ten temat. Portale internetowe, blogi recenzentów, strony facebookowe związane z literaturą - wszyscy podawali swoje czytelnicze odkrycia. Powieści, które rzadko miały okazję opuścić biblioteczną półkę, nagle stawały się najbardziej poszukiwanymi lekturami. Wśród nich znalazł się oczywiście „Dziennik roku zarazy”, który dzięki temu (okazuje się, że negatywne zjawiska mają też jakąś drugą stronę) wywędrował na powierzchnię z naszych magazynowych zasobów. Sięgnęłam i ja. Nie wiem, jaki byłby odbiór tego dzieła, gdyby nie, chciał czy nie, zdobyte doświadczenie covidowe, ale gdyby nie nazwy własne, charakterystyczne słownictwo, niektóre sformułowania, to można by ulec wrażeniu, że czytamy jakąś całkiem niedawną relację. Znane nam zachowania społeczne i rekcje jednostkowe, dominujące strach i obawa, podejmowane środki ostrożności, zalecenia medyków, restrykcje narzucone przez władze miejskie, przebieg i swoista logika zarazy - aż dziw jak niewiele się zmieniło.
Przez dziesiątki lat „Dziennik” Daniela Defoe uchodził za autentyk, zgodnie ze wskazaniem w podtytule: „oparty na obserwacjach lub zapiskach najważniejszych wydarzeń zarówno publicznych jak prywatnych, które zaszły w Londynie podczas Wielkiego Nawiedzenia w 1665 roku”. Upss, ale autor miał wtedy pięć. Daniel Defoe owszem był świadkiem zarazy, ale marsylskiej, z roku 1720. Jak to wszystko się łączy, co skłoniło Defoe to takiej mistyfikacji, bo jego nazwisko zostało ujawnione dopiero sześćdziesiąt lat po ukazaniu się książki? O tym wszystkim w posłowiu Zofii Sinko, zamieszczonym w nowym wydaniu. Na wszelki wypadek zakupiliśmy jeden egzemplarz - dostępny w zbiorach Książnicy Karkonoskiej. (KH)
Ruda Sfora. Maja Lidia Kossakowska
Książka opowiada o tradycjach i wierzeniach, które z czasem straciły na znaczeniu, zostały zepchnięte gdzieś na krańce ludzkiej świadomości. Mowa tutaj o wierzeniach i tradycjach ludów Syberyjskich, a konkretnie Jakucji. Pojawią się tutaj Szamani, a także dawne bóstwa. Elementy tych wierzeń poznajemy dzięki młodemu chłopcu, który podróżuje po zaświatach i tam spotyka różne nadprzyrodzone byty. Nierzadko wchodzi z nimi w interakcje. Zaświaty są bardzo pięknie opisane. Tak samo jak rytuały szamańskie, chociaż tych akurat nie znajdziemy w tej opowieści zbyt dużo. Szalenie podoba mi się postać tupilaka, który według wierzeń miał być groźny i niebezpieczny, jednak okazuje się śmiesznym i nieco nierozgarniętym ludkiem. Na pewno nie raz się uśmiechniecie kiedy się pojawi. Bardzo dużo uroku ma też więź miedzy chłopcem a jego duchowym przewodnikiem po zaświatach, który przybiera postać konia. W trakcie tej podróży chłopcu przyjdzie się zmierzyć z wieloma przeciwnościami, ale także przeżyje mnóstwo magicznych przygód. W międzyczasie dowiemy się również, że cała rodzina chłopca zginęła, a właściwie została zamordowana. Zakończenie książki jest bardzo smutne, bo okazuje się, że niektórych tradycji i wierzeń nie da się uratować, że coraz mniej ludzi wierzy w legendy i mity Jakuckie lub pielęgnuje tradycje tego ludu, a wielu ludzi zostało zmuszonych do zmiany swoich wierzeń, ponieważ byli prześladowani przez pielęgnowanie swoich rodzimych tradycji.
Moim zdaniem bardzo ciekawy pomysł na powieść, zwłaszcza, że wierzenia ludów Syberyjskich nie są znane, ani nawet nie bardzo się o nich mówi. Dzięki tej historii możemy się wiele dowiedzieć na temat Szamanizmu, a także samych terenów Syberii i ludów je zamieszkujących. Książka bardzo mnie zainteresowała i wciągnęła już od pierwszych stron, zwłaszcza, że tematyka była dla mnie kompletnie nowa. Książka dostępna w zbiorach Książnicy Karkonoskiej. Bardzo polecam, zwłaszcza na zimne zimowe wieczory. (PW)
Chłopiec pochłania świat. Trent Dalton
Mundial trwa w najlepsze, stając się okazją do oglądania bardzo egzotycznych reprezentacji. Dla mnie odkryciem jest zespół z Australii, biegają szybko jak strusie i kopia jak kangury, ich gra ma elementy dzikości i braku kompleksów. Dla mnie petarda. Skoro piłkarze z antypodów tak grają, to jak piszą tamtejsi pisarze?
Trent Dalton mógłby należeć do krajowej reprezentacji, pisze dziko i bez kompleksów. Jego „Chłopiec pochłania świat” to literacki hattrick, fabuła ogień, język świetny, kwiecisty, z poczuciem humoru i twardzi bohaterowie, bohaterowie to sól tej książki. Co nam oferuje autor? Cofnijmy się o jakieś 40 lat. Przenieśmy się do Brisbane, do dzielnicy uchodźców z Polski i Wietnamu, dealerów, narkomanów, wyjętych spod prawa degeneratów, brudu i narkotyków. Mieszka tu Eli Bell, dwunastolatek, matka była narkomanka, jej partner diluje, najlepszy kumpel to Slim z kryminalną przeszłością, okryty sławą uciekinier z kicia, starszy o rok brat August nie mówi, chociaż potrafi, w szkole ma wrogów, na ulicy też, a ojciec to pijak z napadami paniki… prawda, że ma szanse wyrosnąć na porządnego obywatela? A jednak Eli ma w tym wszystkim szczęście, szuka dobra, jest cholernie dociekliwy i spostrzegawczy, dzięki Slimowi i Augustowi nauczył się, że wszystko ma znaczenie, każdy najdrobniejszy szczegół może mu kiedyś uratować życie. To bardzo ważne, bo Eli stanął na drodze komuś, kto nie przebiera w środkach, kto szybciej chwyta za nóż, niż pomyśli. Chłopiec ma inną broń, miłość, wyobraźnię i słowa, chce opisać swoją historię, czuje, że powinien ujawnić, kto w tej grze jest dobry, a kto zły. Problem polega na tym, że wsadził palec w nie swoje sprawy i go stracił. Ma jednak mocnych przyjaciół. Ta historia z każdą stroną nabiera tempa, wciąga pięknym językiem o brzydkich sprawach, daje do myślenia, bawi, wzrusza, ale tak po chłopacku, tak z poklepaniem w plecy.
W sumie wiem, o czym dla mnie jest opowieść o Ellim, Auguście, Slimie… To próba znalezienia kontrastu, sfokusowania się na tym co dobre, uznania ratunkowej mocy wyobraźni, pokonania czasu i wiary, że się uda. Kolejne jej rozdziały pokazują siłę braterstwa, szacunku i miłości, mówią, że wartość ma nawet dzieciak z dziurą w piżamie na tyłku, niemowa może więcej pokazać dłonią, a wyrzucony poza społeczny nawias bandyta jest sto razy lepszy od najlepszej piguły na postawienie na nogi. Niech wam w głowach lśnią ostre noże, bo to siła najsilniejsza! Polecam, to książka o dorastaniu i wyrastaniu ze zła w dobre. Każdy może mieć fajne życie. Książka dostępna w zbiorach Wypożyczalni. (JJ)