Na początku XX wieku, na jednym z pulpitów ławek organowego chóru ktoś wyrył rylcem niemieckim, starannym gotyckim pismem inskrypcję „firzig jung” – czyli „wiecznie młody”. Pewnie nudził się podczas przydługiego kazania lub próby chórzystów. A gdyby tak spojrzał w dół, oczami wyobraźni zobaczyłby tysiące postaci, które przewinęły się przez zabytkowe kościelne wnętrze.
Modlitwa prezydenta
28 lipca 1800 roku. W takie właśnie bijące żarem z nieba popołudnie pod zdobnym portalem gotyckich murów przechodzi John Quincy Adams, który kilka lat później zostanie prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Amerykanin jest jeszcze posłem berlińskim (ambasadorem w Prusach) i bawi na Śląsku z wizytą raczej turystyczną w towarzystwie małżonki Ludwiki Katarzyny Johnson, córki konsula USA w Wielkiej Brytanii.
– To okazały stary kościół z wnętrzem raczej ubogim. Obrazy mierne z wyjątkiem tego na głównym ołtarzu przedstawiającego Wniebowstąpienie Chrystusa; wydawał się w lepszym stylu niż pozostałe, ale nie mogłem dostatecznie zbliżyć się, aby go dokładnie obejrzeć – notuje dyplomata.
Jest człowiekiem wszechstronnie wykształconym, na miarę tamtej epoki: obeznany w sztukach, z darem licentia poetica, ekonomii oraz obyczajach. W opisach Jeleniej Góry z tamtych lat podkreśla swoją wyniosłość.
Kiedy do świątyni weszli, ksiądz uczył dzieci katechizmu. Dyplomatyczna świta z USA nawiedza świątynię sancti Erasmi et Pancratis jeszcze kilka razy. Trafia na nabożeństwo. Adams stwierdza, że msza odprawiana jest głównie po niemiecku. Dziwi go to wielce, w tamtych czasach bowiem modlitwa w języku lokalnym to raczej rzadkość w Kościele przyzwyczajonym do łacińskiego obrządku. – Do tego organy kiepskie albo zła gra – stwierdza.
Te organy „zbudował Casparini, którego nazwisko jest gwarancją wysokiej jakości. Mają podwójną klawiaturę górną i dolną oraz ruckpozytyw. Do tego 26 ciągów i 41 głosów, które brzmią na swój sposób pięknie, a do tego są delikatne i przyjemne” – tak o rzeczonym instrumencie pisze trzy lata przed wizytą Quincy’ego Adamsa Johann Daniel Hensel, kronikarz jeleniogórski.
Czy obaj panowie spotykają się? Nie wiemy. Możliwe, bo wizyta Amerykanina na pewno została zauważona przez ważniejszych jeleniogórzan (do takich zalicza się Hensel), mimo że sam zainteresowany nawet nie wspomina o jakichkolwiek honorach związanych z przyjazdem.
Piękno ponad wszystko
Johann Daniel zresztą wychwala pod niebiosy świątynię. – Kościół jest jakby stworzony do dźwięku, muzyka tu wykonywana pełnią rozbrzmiewa, w niektóre święta stało się zwyczajem przychodzenie tu na koncerty, a miejsce obok chrzcielnicy i ambony wydaje się tym, w którym cały dźwięk się schodzi – skrobie kronikarskim piórem Hensel.
I jakby zupełnie na przekór dyplomacie zza oceanu konkluduje: Chór organowy, gdzie muzyka jest wykonywana, znajduje się na wysokości drugiego piętra, a organy mają dobre brzmienie – podkreśla.
Ten sam chór, w którego ławce jakiś rozmarzony uczniak, śpiewak, chórzysta, a może zwykły parafianin, z nudów podczas nabożeństwa wyryje około 100 lat później wspomnianą inskrypcję „firzig jung”.
Wszystko to dzieje się w potężnych murach pamiętających rok 1380. Wówczas powstają kamienne zręby kolosalnej jak na tamte czasy bryły. Jak skrupulatnie oblicza Johann Daniel Hensel: 85 łokci długości, 46 łokci szerokości i 42 łokcie wysokości.
Budowa trwa niemal pół wieku mimo szybkiego jak na tamte czasy tempa prowadzenia prac. Ostatnie ukończone elementy to sklepienie sieciowe nawy głównej i prezbiterium. Wcześniej dziesiątki mularzy, snycerzy oraz innych rzemieślników stawiają imponująca konstrukcję o trzech nawach i dziewięciu przęsłach. Wszystko oparte na potężnych granitowych głazach pieczołowicie, niczym klocki, stawianych jeden na drugim według misternie opracowanego planu.
W miejscu, gdzie budowla wznosi się gotycką prostotą, wcześniej stoi kościół drewniany, który płonie w 1303 roku, a pierwszy ślad w dokumentach po świątyni widnieje z datą 1288.
Kościół jeszcze dwa razy w dziejach nie sprosta sile żywiołu, choć – z kamienia będąc – jakoś kolejne pożary w niezmienionym kształcie „przeżywa”. Ogień za to pustoszy jej wnętrze w roku 1550 oraz w 1662. Właśnie z tamtego okresu kwitnącego perłą ozdób, nafaszerowanego detalami swoistego piękna pochodzi zachowany do dziś wystrój świątyni. Cierpliwie chłodzony mroźnym powietrzem, które zachowało zapachy średniowiecznej surowości wcześniejszej scenerii. Niestety, nie dała się poznać potomnym.
Zewsząd imponująca
Kiedy John Quincy Adams podąża na spacer w kierunku Hausbergu (Wzgórze Krzywoustego, odwróciwszy się, widzi górującą nad miastem wieżę kościoła parafialnego. Niemal lustrzane odbicie tego widoku zobaczy dyplomata z perspektywy Kavalierbergu (Wzgórza Rycerskiego, obecnie Kościuszki).
W sylwecie Hirschbergu niepodzielnie rządzą Erazm i Pankracy.
W cieniu niemal sześciopiętrowej wieży skromnie wystają inne miejskie wieże i baszty. Nawet ta ratuszowa, z magistratu „renata DIe ante oCto annos tVrri sVbito coLLapsa CVria DeCorI aC VsUi Svo nVnC restitVta” czyli ratusza, co się osiem lat temu zawalił i został odbudowany dla ozdoby i korzyści.
– Przy okazji kolejna łacińska łamigłówka, dzieło ówczesnych szaradzistów, którzy w owej ratuszowej inskrypcji sprytnie ukryli datę, kiedy magistrat runął. Po zebraniu i ustawieniu wszystkich majuskuł (wielkich liter) wychodzi nam pisany rzymskimi liczebnikami rok 1747.
Nawet imponująca przecież wieża protestanckiego Kościoła Łaski (Gnaden Kirche zum Kreuzer Christi), chowa się gdzieś w perspektywie ustępując miejsca swojej „ciemiężycielce” z katolickiego Erazma i Pankracego, jakby podkreślając w ten sposób intencje umieszczenia w cieniu ewangelików, zwolenników Martina Luthera.
Zauważa to Hensel: – Szczególnej urody jest wieża, zbudowana z sześcianów. Jej podstawa ma być tak duża, że mógł na niej zawrócić wóz zaprzęgnięty w sześć koni, nie przekraczając jej. Wysokość jest imponująca, a pokryty miedzią dach i pozłacana kula oraz chorągiewka dopełniają reszty.
Historia z dźwiękiem dzwonów
Wewnątrz znajdują się kamienne schody, prowadzące do trzech wiszących tam dzwonów. Największy waży 60 cetnarów, najmniejszy, który pękł w roku 1797 i po przetopieniu przez miejscowego ludwisarza, pana Sieferta powieszony 27 listopada, waży 6 cetnarów i 28 funtów. Napisy na nich nie mają większego znaczenia. Dźwięk dzwonów jest czysty i harmonijny – odnotowuje jeleniogórski kronikarz.
Hensel rzecz jasna nie może przewidzieć, że te same dzwony „zabrzmią” głuchą ciszą ponad sto lat później, po roku 1914. Trwa pierwsza wojna światowa i militarne cele są ważniejsze niż czyste i harmonijne wołanie dzwonów na niedzielne nabożeństwa.
Wszystkie trafiają do przetopienia na armaty.
Na nowe dzwony Hirschberg czeka niemal 20 lat. W roku 1924 – podniosła uroczystość. Zacna procesja prowadzi ku bramom Erazma i Pankracego trzy zdobione naręczami kwiatów i okolicznościowymi wieńcami dzwony. Za pomocą specjalnej dźwigni wciągnięte są na kościelną wieżę. Łatwe to nie jest: jeden z dzwonów nie mieści się w oknie piątej kondygnacji. Trzeba usunąć kilka kamieni.
A że fortuna kołem się toczy, mieszkańcy Hirschbergu mają okazję przekonać się w roku 1942, kiedy to dwa z trzech dzwonów wędrują z powrotem do odlewni metali.
Armia Hitlera potrzebuje armat…
Dwa lata później, w lipcu 1944 roku, w ferworze przed zbliżającą się wielkimi krokami porażką III Rzeszy na wojennej światowej „ścieżce” – na kręte schodki wieży kościoła parafialnego wspina się strażak, który wszystkie drewniane elementy pokrywa specjalną, ognioodporną substancją.
I odnotowuje ten fakt bardzo skrupulatnie na tabliczce, która chyba do dziś tkwi przybita do desek sprzed setek lat…
A dzwony zabrzmią swoją potrójną mocą serc dopiero w roku 1966. Wówczas, przy okazji Tysiąclecia Chrztu Państwa Polskiego, parafia św. Erazma i Pankracego otrzymuje w darze milenijne dzwony z łacińską inskrypcją, w której tylko nazwa miasta jest po polsku. Jelenia Góra, a nie, na przykład, Mons Cervinus – co bardziej chyba pasowałoby do okoliczności.
Jeszcze jedna nowość pojawia się sześć lat później: w miejsce sznurów, które w pocie czoła ciągnie dzwonnik, aby wydobyć z dzwonów harmonijne brzmienie, pojawia się silnik elektryczny.
W cieniu epitafium
Ciekawe, czy ciekawy świata John Quincy Adams znajduje chwilę, aby przejść się po placu Kościelnym jeszcze nie nazywanym An der Katolische Kirche, tylko po prostu – Kirchof – cmentarz. Na początku XVIII wieku świątynia jest bowiem otoczona grobowcami – jak niemal każdy kościół w tamtych czasach. Jest tak dopóki pochówki nie zostaną zakazane w granicach miast.
Miejsce wiecznego spoczynku już wówczas „dawnych” i bogatych mieszkańców grodu nad Bobrem może zafascynować swoją atmosferą. Pełnia zadumy niemal tuż w sąsiedztwie ruchliwej Schldauerstrasse, którą na pobliski Markt zmierzają z koszami handlujący mlekiem, masłem, mięsem, skórami oraz płótnem.
Wystarczy skręcić w prawo, w Kirchstrasse (ulicę Kościelną, przemianowaną przez komunistów na Boczną – w celu odwrócenia uwagi od jednego z najcenniejszych zabytków w stolicy Karkonoszy, który – dla rządzących Polską Ludową ma – jak widać – „boczne” znaczenie), aby zobaczyć kolumnę Najświętszej Marii Panny z 1712 roku, którą postawił proboszcz jeleniogórski Andreas Jacobs Caffart, arcykapłan jeleniogórski, komisarz biskupi i kanonik Nysy…
„Powszechnej świata Odnowicielce, miasta naszego Opiekunce” – to tylko jedna z czterech zatartych nieco przez powiew czasu łacińskich inskrypcji, pod którymi podpisuje się zresztą sam duchowny, który kolumnę funduje
Za nią epitafia nagrobne i kaplice, zachowane na zewnątrz przy murach świątyni. Jedno z najstarszych upamiętnia nijaką Ursulę Preuss i jej córeczkę, charakterystycznymi płaskorzeźbami, wykutymi w kamieniu w 1511 roku.
– O niektórych nawet nie wiadomo, do jakiej rodziny należeli – pisze Hensel. – Niektóre znajdują się także na ścianach sąsiednich budynków (kronikarz ma zapewne na myśli wspomnianą Kirchstrasse). Wykonane z szarego piaskowca, nieliczne z błękitnego marmuru. Najpiękniejsze z nich należą do księdza Pancka (1710 rok) oraz Zieglera, nad którymi unosi się anioł z trąbą oraz palmą pokoju w dłoni (wykonany przez bardzo dobrego rzeźbiarza także obraz jest bardzo żywy, choć sam pomysł jest dziwny i nie bardzo przypada do gustu ani protestantom, ani katolikom) – podkreśla.
Za jego czasów nie ma jeszcze dzieła mistrzów z cieplickiej szkoły snycerskiej (Holzsschnitzelschule), przepięknego naturalistycznego krucyfiksu, który towarzyszy jeleniogórzanom od czasów I Wojny Światowej. Pełna ekspresji figura Chrystusa zdobi miejsce pamięci poświęcone mieszkańcom Hirschbergu poległych na wojennych frontach.
Krucyfiks ostał się do dziś, ale czasy i powód jego powstania, a także autorów rzeźby pieczołowicie pomijano.
Spojrzenie św. Jana Nepomucena
Idąc dalej w stronę zejścia do ulicy Hirschgraben (Jelenia) zarówno kronikarz Henzel jak i poseł Quincy Adams – proboszczem jest wówczas ksiądz Putzel – nie widzą jeszcze kolejnej figurę ustawionej na przykościelnym placu. Trafi tam dopiero w roku 1884.
To święty Jan Nepomucen, męczennik czeski, któremu jeszcze przed kanonizacją wystawiano pomniki. Święty chroniący przed utonięciami, powodziami, wodnymi żywiołami – sam zginął skatowany i utopiony w Wełtawie.
W czasach wizyty Amerykanina stoi na moście nad Bobrem na pobliskiej ulicy Mostowej (Zwischen den Bruecken). Jakoś święty nie spodobał się ówczesnym wandalom, którzy rzeźbę zniszczyli. Trzeba było troski i pieniędzy lwóweckiego rzeźbiarza niejakiego Johanna Lachela, aby postument odnowić. Kiedy most na Mostowej ma być przebudowany, Nepomuk musi przeprowadzić się w nowe miejsce – zupełnie wody pozbawione – gdzie pozostaje do dziś.
Ze szkoły parafia
Sam wielebny Putzel, jak i inni proboszczowie, mają swoją rezydencję tuż przy kościele. To dawna szkoła łacińska, universa igni civitas cecidiset – wzniesiona od podstaw w 1533 roku, o czym informuje stosowna inskrypcja wykuta w języku Cycerona.
W tejże rezydencji zbudowano przejście pomiędzy placem Kościelnym a sąsiednim Przedmieściem Wojanowskim (Schildauerstrasse, dziś Konopnickiej), wiodące prosto do pomocniczego kościoła świętej Anny oraz bramnej wieży Wojanowskiej, jednego z głównych wjazdów w jeleniogórskie progi.
Jak pisze Henzel, obok, w dawnej siedzibie straży pożarnej, przeznaczonej później pod hodowlę jedwabników, mieszka dzwonnik Peltzold, człowiek prawy i rozumny. A obok stoi sławna lipa. Ta sama, z której wróżbita lewitujący, a w rzeczywistości szarlatan paralityk.
Rischmann wróży same nieszczęścia katolikom oraz snuje inne apokaliptyczne wizje dla Hirschbergu. – Ta przepowiednia, jak i inne nie spełniły się i zarówno lipa, jak i kościół oraz religia katolicka istnieją do dziś – konkluduje kronikarz.
Kapłańskie dzieje
W „poczcie” proboszczów parafii św. Erazma i Pankracego szczegółowo opracowanym przez Johanna Daniela Hensela widnieją 43 nazwiska: od pewnego Bulko (kapelana w czasach Bolka I Świdnickiego) po wspomnianego już Johanna Putzego, jezuitę zresztą.
Bo od 1670 roku w Hirschbergu pieczę nad Erasmusem sprawują właśnie przedstawiciele Towarzystwa Chrystusowego, którzy trafiają tu w czasie zamętu reformacji.
W owym czasie kościół św. Erazma i Pankaracego przechodzi od rąk katolickich do protestanckich. Na początku duchowni katoliccy są usunięci, później wracają i „wymieniają się” z reformatorami.
A po roku 1640 następuje swoisty podział władzy nad stadkiem jeleniogórskich owieczek. Kościół „dzielony” jest między ks. Christophem Frantzem Kubrickiem, a pastorem Tobiasem Rochrichtem.
Duchowni jakoś się dogadują, co na piśmie potwierdzają. Ustalają porządek nabożeństw luterańskich i katolickich, dzielą między siebie ornaty i kielichy.
– Utrzymanie z nich każdy miał ze swojej ofiary. Ponadto obaj przyrzekli sobie przyjaźń – taki zapis wieńczy ten swoisty „konkordat” zawarty przez Rohrichta i Hubricka.
Konfliktu jednak nie udaje się uniknąć, za sprawą magistratu zresztą, który luterańskiemu duchownemu zabrał klucze do kościoła, nie pozwolił na wygłoszenie pożegnalnego kazania i „zesłał” z rodziną do Lubania. Tak rozkazał cesarz Leopold, co nie spotkało się ze zrozumieniem wśród parafian. Pastor Rohricht zyskał bowiem niesłychaną sympatię wśród ludu, który prosił w magistracie o opóźnienie wykonania cesarskiego rozkazu. Oczywiście: na próżno.
Hensel nie może się nachwalić postaci współczesnego mu proboszcza Johanna Putzego. W owych czasach szefa parafii nie wskazuje biskup, ale wybierają go parafianie, w tym także protestanci – mają takie prawo jako obywatele miasta. A Putze podobał się całemu mieszczaństwu, bo miał dobry charakter.
– Na uroczystość ingresu zaprosił czterech luterańskich pastorów. – Wiernym dał przykład na zgodę, która dotychczas nie była regułą, choć duchowni obu stron żyli ze sobą w pokoju, ale bez wzajemnych kontaktów – notuje Hensel.
Jezuici rządzą parafią świętych Erazma i Pankracego do roku 1776. Później zastępują ich księża diecezjalni. Niemieccy duchowni opuszczają Jelenią Górę dopiero w roku 1945 z powodów wiadomych.
Parafię przejmują najpierw bracia z zakonu pijarów, ale szybko trafiają do Cieplic (do dziś w ich władaniu jest kościół św. Jana Chrzciciela).
Po pijarach pozostaje w Jeleniej Górze jedynie nazwa sąsiedniej ulicy Pijarskiej, zwanej zresztą zaraz po 1945 roku Pijacką. W okolicy jest – oprócz majestatycznej świątyni – sporo wątpliwej renomy lokali z tanim alkoholem… Za czasów niemieckich trakt ten zowie się Muelgrabenstrasse, czyli ulica Młyńska.
Pan Bóg też zna francuski
Do dziś parafia jest pod opieką księży diecezjalnych, z których jeden w sposób szczególny zyskał zaufanie i szacunek jeleniogórskich parafian. To ksiądz Dominik Kostial, o którym starsi mieszkańcy wciąż pamiętają, a i młodsi – znając tę postać jedynie z opowiadań – zapalają co roku setki świeczek na Jego grobowcu. Ks. Kostial do wieczności odchodzi w 1971 roku.
Daje się poznać jako człowiek otwarty na troski swoich wiernych, nawet tych, którym nie do końca było po drodze z Kościołem. Jest człowiekiem wykształconym, zna kilka języków. Biegle mówi, między innymi, po francusku.
Zjawia się u niego pod koniec lat 40-tych kilku przybyszów z Francji, z rodzin przedwojennych emigrantów, którzy wrócili na łono ludowej ojczyzny, do Jeleniej Góry.
Nie znający języka polskiego, wyobcowani „pół-Francuzi” mają potężny kłopot z asymilacją, również ze strony duchownych.
Jeden z nich wspomina, że w tamtych latach chciał wziąć ślub, ale ksiądz z innej parafii nie zgodził się, bo pan młody nie potrafił modlić się po polsku.
Na to ksiądz Kostial biegłą francuzczyzną pyta. – Et vous connaissez Notre Père en français? (A zna pan Ojcze Nasz po francusku?) – Bien sur! Notre Père qui es aux cieux, que ton Nom soit sanctifié, que ton règne vienne... – recytuje “Francuz”.
Ksiądz Kostial przerywa mu, kiwa głową i się śmieje: – Prennez votre mariage! Le Bon Dieu, il comprend très bien le français aussi! (Może Pan wziąć ślub! Przecież Bóg świetnie rozumie też po francusku!)
Z powodu tego i innych dobrych uczynków ks. Kostial zyskuje uznanie, jakiego inni duchowni jeleniogórscy mogą Mu tylko pozazdrościć.
Blaski przeszłości
Dziś po Priesterstrasse, ulicy Kapłańskiej i jej barokowej zabudowie, której zaczątki na pewno mija zarówno kronikarz Hensel, jak i ambasador Quincy Adams, pozostało tylko wspomnienie dawnej świetności.
Uchowało się tylko dawne kolegium jezuickie, przekształcone zresztą w swoich dziejach w sąd oraz areszt śledczy. Nie ma już budynku, w którym pracownię ma mistrz organowy Haertel. Troszczy się zapewne o instrument Adama Horacego Gaspariniego w sąsiedniej świątyni Erazma i Pankracego.
Nie ma warsztatu szewca Nelacnego, pralni i magla Grischkego, sklepu z radioodbiornikami i urządzeniami technicznymi Jaerischa. Po restauracji Kristall Grotte pozostały tylko zapachy przeszłości, a po Piwiarni Pilsnera – smak wyśmienitego piwa z beczki. W ziemi tkwią fundamenty pobliskiej synagogi, zdemolowanej przez hitlerowskie bojówki w roku 1938…
Cała zabudowa dawnej Priesterstrasse (Kopernika) legnie w gruzach w latach 1972 – 1974. A w jej miejsce pojawią się koszmarne bloki..
Ale nawet z ich perspektywy kościół św. Erazma i Pankracego wygląda wciąż imponująco. Jakby na przekór dziejom, bo przecież te bloki, architektonicznie miały zupełnie zmienić staromiejską sylwetę, aby zatrzeć ślady niewygodnej przeszłości…
Być może słowa, wydrapane rylcem przez znudzonego młodziana w ławce chóru pod organami Gaspariniego „firzig jung” – zawsze młody – stały się w pewnym sensie dla świątyni prorocze.