Piątek, 15 listopada
Imieniny: Alberta, Leopolda
Czytających: 5254
Zalogowanych: 15
Niezalogowany
Rejestracja | Zaloguj

Jelenia Góra: Odlot do niebytu

Piątek, 4 maja 2007, 0:00
Autor: TEJO
Jelenia Góra: Odlot do niebytu
Fot. Archiwum, Kazimierz Piotrowski, www.hydral.pl
Hanna Reitsch, niemiecka pilotka oblatywaczka, honorowa obywatelka Hirschbergu, w swojej niedawno przetłumaczonej na polski biografii rodzinnemu miastu poświęca zarazem dużo i paradoksalnie mało miejsca.

<b> Rok 1945 </b>
Po rodzinie pozostało jej siedem kopców na cmentarzu. Gdzieś w Jeleniej Górze Willi Reitsch swoją frustrację rozwiał za pomocą nabitego rewolweru celując najpierw w swoją żonę, potem w dwoje dzieci i służbę, a potem – we własną głowę. Z masy honorów i sławy – wzbudzające bardziej nienawiść niż chlubę – wspomnienia. Hanny nie zastrzelił, bo była w amerykańskiej niewoli.

Na nic zdał się uścisk dłoni Hitlera, który przed samobójczą egzekucją w berlińskich bunkrach polecił pilotkę Bogu.

Siedziała pobita kolbą strzelby przez strażników w celi amerykańskiego więzienia i porządkowała wspomnienia z lepszego świata, który dla niej odleciał bezpowrotnie…

<b> Rok 1925 </b>
Hirschberg in Riesengebirge. Salon w rezydencji przy Promenade 11. Wystrój skromny, ale z pewną mieszczańską klasą inteligencji właściciela. W rogu – pianino ze zdobionymi świecznikami, biedermeirerowska biblioteczka proporcjonalnie i porządnie wypełniona niemal takimi samymi z wyglądu książkami. W środku okrągły stół: przy nim pięć krzeseł. Suto tkany obrus koronkowy opada na ich pluszowe siedziska.

Na stole kryształowa patera. Pod ścianą mniejszy stolik i dwa przepastne fotele z miękkim skórzanym obiciem. Puszysty dywan we wzory. W częściowo zasłoniętych oknach nie ma firanek, tylko pluszowe sztory czekają na zasłonięcie. Wtedy zabłyśnie niebieskawe światło z gazowego kandelabru.

W rogu piec kaflowy ze zdobieniami na szczycie. Na ścianach kilkanaście mniejszych obrazków i jeden większy, olejny – portret przedstawiający nobliwego mężczyznę. Z ulicy dobiega wieczorny gwar i dzwonek przejeżdżającego właśnie tramwaju.

Do salonu wchodzi mężczyzna o bujnej czuprynie włosów, w bonżurce. Za nim dwunastoletnia chuderlawa dziewczynka i starszy o dwa lata chłopak o zaciętym i butnym wyrazie twarzy.

<b> Rok 1947 </b>
Ta sama dziewczynka jest już steraną wojną, przedwcześnie podstarzałą kobietą. Choć ma dopiero 35 lat, wygląda co najmniej o dziesięć lat więcej. Podpuchnięte oczy, zaniedbane włosy. Puste spojrzenie na pokój, w którym mieszka, odkąd wypuszczono ją z amerykańskiej niewoli.

Kobieta chwyta za pióro i kałamarz. Ożywa, kiedy równym i starannym pismem pieczołowicie wypełnia kolejne kartki wielkiego zeszytu. Hanna Reitsch, którą kilka lat temu Adolf Hitler witał jak ojciec gratulując jej przyznania Żelaznego Krzyża drugiej klasy.
Na kartach zeszytu rysuje słowem swoje życie.

Pisze o Hirschbergu, małym starym miasteczku liczącym około 45 tysięcy mieszkańców… Tam 29 marca roku pańskiego 1912 w sypialni rezydencji Reitschów, przyjęta przez położną Marię Buchmann, przychodzi na świat z ojca Willy’ego i matki Emilii.

<b> Powrót do korzeni </b>
Wraca do obrazu tamtej Jeleniej Góry widzianej oczyma dziewczyny, która się tu urodziła, wychowała, chodziła do szkoły i wreszcie – dosłownie i w przenośni – wystartowała ku swojej wielkiej, acz kontrowersyjnej karierze.

Pisze o niej i dużo i mało zarazem, bo w swój opis miasta wkłada wiele serca, obdarzając swoją małą ojczyznę setkami miłych epitetów i porównań, przedstawiając raczej quasi poetyckie wizje miasta widzianego z karkonoskiego nieba.

Przeciętnemu czytelnikowi z Jeleniej Góry zwłaszcza pozostanie jednak niedosyt. Reitsch niemal nie stosuje nazw ulic, po których jako podlotek wyprawiała swoje figle. Wiadomo, że chodziła do szkoły, ale już do której – nie wspomina. Oczywistym jest, że mieszkała z rodzicami i bratem w centrum Hirschbergu, ale już nie wiemy, przy której ulicy. Pisze o pracy swojego ojca jako znanego okulisty, ale nie podaje adresu kliniki, w której miał praktykę. Takich przykładów niedopowiedzeń jest w krótkim stosunkowo rozdziale poświęconym jeleniogórskiej młodości lotniczki sporo.

I trudno się zresztą dziwić, bo przecież ideą książki nie jest stricte historyczny opis miejsca, do którego – jak widać – autorka miała stosunek bardziej sentymentalny niż rzeczowy.
A może po prostu uważała takie szczegóły za zbędne? Zwłaszcza biorąc pod uwagę czasy, w których autobiografia powstała (po uwolnieniu z półtorarocznej niewoli amerykańskiej) mogła uznać, że dokładniejsze przybliżenie magicznych miejsc jej młodości nie jest nikomu do niczego potrzebne.

<b> Bankowe widoki </b>
W części, gdzie lotniczka mieszkała, miasto zasadniczo się nie zmieniło. Rodzinę Reitschów „pamiętają” mury rezydencji przy Promenade 11 (Bankowa 11), gdzie mieszkali „ojciec z głową przypominającą wyglądem Beethovena” oraz matka „o delikatnych, mądrych rysach twarzy, tryskająca żywotnością, łagodna i zrównoważona” z córkami Hanną i Heidi oraz pierworodnym synem Kurtem.
– Pod tym dachem, który chronił mnie przez wiele lat do chwili, kiedy po skończeniu szkoły opuściłam rodzinne miasto – pisze Reitsch.

Typowa XIX wieczna rezydencja bogatszych mieszkań, w neoklasycznym stylu, raczej skromna w wystroju zewnętrznym biorąc pod uwagę ówczesne możliwości sztuki zdobniczej. Z fasadą skierowaną ku jeleniogórskim „plantom”, pełnej drzew i kwietników Promenadzie. Z tyłu – ogrody, nieodłączny element niemal każdej kamienicy w tej części Promenady. Obszerna weranda, może zarośnięta dziką winoroślą? Z trejażami, pośród których letnią porą bawi się rodzeństwo Reitschów.

W bezpośrednim sąsiedztwie stoi strażnica pożarników jeleniogórskich z herbem miasta i symboliką strażacką. I spory placem z tyłu. Odgłosy alarmów i pożarniczych dzwonków na pewno słychać w ogrodzie i mieszkaniu Reitschów, choć nikt nie traktuje ich jako sąsiedzkiej uciążliwości.
Strażnica ostała się zresztą do współczesności, tyle że zabudowano pomieszczeniami biurowymi i garażami dawny plac ćwiczebny. Sam układ dawnego pomieszczenia zachował się bez większych zmian.

Z okien salonu, od ulicznej strony, na pewno widać prześwitujący przez gęste gałęzie kasztanowców pomnik hrabiego Valdersee, uosobienia germańskich zbrojnych cnót. Prawie naprzeciwko Bank Śląski. I budzący rodzinę Reitschów tramwaj sunący w stronę placu Cieplickiego (od 1933 Adolfa Hitlera, podobnie zresztą jak i rodzinna ulica Hanny – Promenada).

<b> Oschłe życie
niemieckich patriotów </b>
Dziś trudno uwierzyć, że Hanna Reitsch jako niemal „pełnoletnia” nastolatka nie korzystała z uroków życia towarzyskiego w dawnym Hirschbergu. Na kartach swojej biografii nie wspomina o tym ani słowa.
Nie ma narzeczonych, chłopaków, którzy za nią by się uganiali. Nie ma randek w którymś z zaczarowanych miejsc śródmieścia, choćby przy pomniku Widlastego Jurgena, znanego nam wszystkim jako Neptun w Rynku, nie ma spacerów. Jest niemal średniowieczna asceza.
We współczesnym mieście osoby w wieku Reitsch przesiadują w pubach i barach. Ale lat temu blisko 80 nie było to wcale oczywiste, zwłaszcza w rodzinie pilotki.

Jedyną rozrywką poza lataniem i raczej platoniczną miłością, uwielbieniem dla Wolfa Hirtha (instruktora szybowcowego), zgodnie ze słowami Hanny, stanowią wieczory w domu, kiedy to jej ojciec Willy zasiada do wiolonczeli i gra. Podobno jest dobrym muzykiem.
Młodej Reitsch nie kusi więc atrakcyjne sąsiedztwo kawiarni Wiedeńskiej, lokalu z klasą, gdzie chadza się nie tylko na kawę, ale i na koncerty, w tym muzyki klasycznej. W gmachu Towarzystwa Sztuk i Zgromadzeń (dzisiejszy Teatr Jeleniogórski) bywa być może z klasą na różnych uroczystościach.

Przyczyn dość oschłego stylu życia rodziny Reitschów można upatrywać w wyznawanym przez Willy’ego poglądzie dość konserwatywnego podejścia do świata.
– Wyrosłego z moralnego porządku, opierającego się w sferze duchowej na określonych wartościach etycznych wpojonych nam dzieciom bardzo wcześnie. Należała do nich obok szacunku dla godności człowieka i obok honoru, który należało chronić jak kosztowny skarb, także ojczyzna – uzasadni pilotka.

Nie przeszkadza to Reitschom w uwielbieniu dla systemu nazistowskiego, który innymi narodami pogardzał i niszczył je. Willy jest namiętnym wielbicielem Hitlera, należy do NSDAP. Jego córka, choć ideologicznie związana z wodzem, do partii się nie zapisuje.
Owo uwielbienie przerodzi się w dramatyczną frustrację dni ostatnich i przyczyni jednocześnie do zamordowania rodziny Reitschów, którego dokona sam Willy, na koniec – jak już wspominaliśmy – zabijając sam siebie.

<b> Dwa kroki na Ceglaną </b>
– Klinika okulistyczna, którą kierował ojciec, była oddalona o kilka minut od domu, w którym także przyjmował pacjentów. My dzieci znaliśmy ją jak własny dom, ponieważ rodzice już od najmłodszych lat uczyli nas, że należy pomagać innym ludziom i współczuć im w cierpieniu – pisze Reitsch.

Kilka minut piechotą jest z Promenady na ulicę Ceglaną, Ziegelstrasse. Śródmiejska ulica tylko nazwa nawiązuje do swojego pierwotnego charakteru dawnego przemysłowego jeleniogórskiego przedmieścia. Za czasów Hanny Reitsch już oczywiście cegielni nie ma. Za to wyrastają tam rezydencje, nieco skromniejsze od tych przy Promenadzie oraz czynszowe kamienice zamieszkałe przez średniozamożnych mieszczan jeleniogórskich.

Niemal cała zabudowa traktu zachowała się do dziś, więc łatwo wyczuć klimat tamtej epoki. Kamienica pod numerem dwa, mało wyszukany budynek o prostej elewacji niemal u zbiegu Ceglanej ze Strzelecką (Piłsudskiego). To właśnie tam Willi Reitsch podążał do pracy w klinice okulistycznej. Tam właśnie zaszczepiał swoim dzieciom współczucie w cierpieniu dla chorych.

Trudno stwierdzić, czy placówka zajmowała cały gmach, czy tylko część kondygnacji. Ojciec Hanny na pewno na brak pacjentów nie narzekał: zarabiał na tyle dużo, aby Emilia Teresa Anna Maria Reitsch nie musiała pracować, a mogła zająć się domem i wychowaniem trójki dzieci.

<b> Willy wolał syna </b>
Jak wspomina Ivo Łaborewicz w przedmowie do autobiografii pilotki, można domniemywać, że nie była ona przywitana na świecie „eksplozją” radości. Willy oczekiwał potomków męskiej płci. Pierworodnemu wyprawił huczny chrzest, a miejscem uroczystości nie był Gnade Kirche zum Kreuser Christi (protestancki kościół Łaski Podwyższenia Krzyża Świętego, dziś katolicka świątynia garnizonowa), do którego Reitschowie chodzili na nabożeństwa. Ceremonia odbyła się w rezydencji doktora Reitscha przy Promenadzie, a dwa lata starszy od Hanny Kurt miał aż czterech ojców chrzestnych z Niemiec, Austrii i Londynu.

Kiedy na świat przyszła Hanna, nie dość, że do ratuszowego rejestru stanu cywilnego fakt ten zgłosiła położna (a nie rodzice), to dość skromne chrzciny odbyły się „tylko” w świątyni i „tylko” z dwiema chrzestnymi.

Hanna nie wspomina o tym fakcie zapewne z niewiedzy, podkreślając niemal w każdym wspomnieniu o rodzicach jej niemal bezgraniczne oddanie i uwielbienie dla tych, dzięki którym przyszła na świat.

<b> Szkoła z wolnym duchem </b>
– Byłam młodą dziewczyną, uczennicą beztrosko spędzającą każdy dzień swojego życia. Lubiłam szkołę i nauczycieli. Uczyłam się chętnie i bez problemów, ale nigdy nie dołączyłam do grona wzorowych uczennic, zresztą nie miałam takich ambicji – oto kolejne, tym razem edukacyjne wspomnienie bohaterki.

Do której szkoły mogła chodzić? Z racji podziału wówczas obowiązującego raczej do ewangelickiej przez wzgląd na wyznanie ojca. Matka co prawda była z domu katoliczką, ale nie miało to większego znaczenia, bo przeszła na protestantyzm.
Wiele wskazuje na to, że Hanna Reitsch przekraczała próg Oberlyzeum przy ulicy Ceglanej, zwane także szkołą dla dziewcząt z dobrych domów, dość prestiżowej zresztą. Znaną z surowych zasad, ale jednocześnie – jak to określa sama Hanna – wolnego ducha.

I stąd wspomnienia o dyrektorze, który ukarał ją i koleżanki za żart o myszy, którym chciała rozluźnić atmosferę na jednej z lekcji i doprowadziła do bladego strachu panicznie obawiającej się gryzoni nauczycielkę. Kara surowa nie była: tylko godzina dłużej w szkole po lekcjach.

I o nauczycielu muzyki, niejakim Johlu, dzięki któremu poznała całą skarbnicę „pięknych pieśni”. I co pozwalało jednocześnie o zapomnieniu o „ciężkiej pracy”, którą z uczennicami ów nauczyciel wykonywał. Takie typowo niemieckie połączenie ślepego posłuszeństwa wobec obowiązku i pokazania zarazem „ludzkiej twarzy”, aby ową powinność łatwiej się wypełniało.

Do tego jeszcze idealizowanie Hanny jako uczennicy, kiedy już otrzymuje Żelazny Krzyż i tytuł honorowej jeleniogórzanki. Zaproszą ją do szkoły jako wzór germańskich cnót, ale wówczas wyjdzie na jaw, że w szkolnej ławie Hanna była dość niesforna i zebrała masę nagan w dzienniku. O czym nie bez chluby pisze w biografii.
– Dyrektor zezwolił, aby wszystkie strony z uwagami zostały wyrwane z dzienników i spięte w jedną całość, by przekazać mi je w czasie uroczystości szkolnej w formie okazałej księgi.

Tak oto jednocześnie dla potomnych Reitsch pozostała kobietą bez skazy, bo wszystkie dowody jej nieposłuszeństwa trafiły do rąk własnych sprawczyni.

To wszystko dzieje się zapewne w murach dzisiejszej Szkoły Podstawowej nr 2, która przejęła opuszczoną w 1945 roku przez Niemców placówkę. Nazwę ulicy z Horst-Wesselstrasse (niemieckiego działacza nazistowskiego podstępem zabitego przez komunistów niemieckich) zmieniono na Osóbki-Morawskiego, pierwszego premiera powojennej Polski, a później – na ulicę Armii Czerwonej, na dowód wdzięczności za wyzwolenie ziemi jeleniogórskiej spod jarzma Hitlera.

Do „dwójki” uczęszczało i uczęszcza wielu jeleniogórzan. Starsi absolwenci pamiętają pierwszego polskiego kierownika pana Wójtowicza, niemieckie „skarby” i pomoce naukowe, które ostały się w salach lekcyjnych. I przede wszystkim do dziś „strzegące” szkolnego portalu postacie dwóch figurek dziewczynek w „pensyjnych” strojach.

O słynnych absolwentach epoki sprzed 1945 roku raczej się nie wspomina i z powodu poprawności politycznej nie wspominało, trudno się zatem dziwić, że postać jednej z dawnych uczennic pozostaje nieznana zarówno współczesnym nauczycielom, jak i uczniom starszych klas popularnej „dwójki”.

<b> Odlotowy świat
z „szybowcowej” </b>
Kilka zdań o szkole skreślonych ręką Hanny Reitsch w zasadzie kończy opis jej jeleniogórskiego okresu życia. Pozostają jeszcze barwne wspominki z najważniejszego dla autorki miejsca w Kotlinie Jeleniogórskiej – szkoły szybowcowej w Grunau, czyli Jeżowie Sudeckim. Na sam szczyt „szybowcówki” Reitsch dojeżdża z centrum miasta rowerem.

O poranku przemierza puste jeszcze ulice – jak dość ogólnikowo pisze – obok swojskich twarzy domów początkowo ciasno stojących jeden obok drugiego, potem – coraz rzadszych.
Jedzie najpierw Promenadą ku dzisiejszemu Podwalu (wówczas zwarto zabudowanemu). Później ulicą An den Bruecken (Mostową) przez jedną z dwóch przepraw drogowych przez Bóbr. Po prawej mija Establissement Schillergarten, znany zajazd i gościniec z ogrodami rozłożonymi wzdłuż brzegów rzeki i wjeżdża w trakt dziwnie zwany Sechsstaette (po polsku to ulica Sześciu Miejsc, tak Niemcy ochrzcili w XVII wieku trakt, przy którym powstało – podobno – sześć pierwszych jeleniogórskich siedzib ludzkich. Po wojnie będzie tam część ulicy Grunwaldzkiej, Lwóweckiej oraz Podchorążych.

Hanna wjeżdża w Grunauerstrasse, czyli jeżowską. Tuż obok, po lewej stronie – wielki plac budowy. Rozkopane okolice, gdzie trwają przymiarki do postawienia wiaduktu kolejowego. Za nim wyrasta potężny kompleks koszarowy dla rozrastających się sił zbrojnych III Rzeszy Niemieckiej.

Hanna nie wie jeszcze, że budowie patronuje sam premier Prus Hermann Goering. Nie spodziewa się, że zostanie on szefem Luftwaffe, w której będzie służyła pilotka. Nawet przez myśl jej nie przechodzi, że pozna go osobiście. Jak i ta, że marszałek Hermann zdradzi wielkiego Adolfa Hitlera, którego świadkiem niemal ostatnich chwil w życiu Hanna będzie w kwietniu 1945 roku w berlińskich bunkrach.

A przy Grunauerstrasse robota wre: mimo poranka już uwijają się robotnicy wykończając niemal jednakowe gmachy koszar, widać już zarysy bramy, przy której na cokołach staną odwieczne niemal symbole wojskowości: odlewy potężnych jeleni, zabrane z pałacu w Maciejowej, podobno na rozkaz samego Goeringa.

Potem już prosto do Jeżowa. Blisko nie jest. Łatwo na rowerze też nie. Zwłaszcza pod górkę, dość stromą jak na ówczesne standardy rowerowych przerzutek.
Zobaczy na rozwidleniu dróg szyld z drogowskazem prowadzącym do szkoły szybowcowej.

Hanna na pewno wyciska z siebie siódme poty, ale nie skarży się.
– Moje stopy naciskały na pedały, niebo nade mną było jasnobłękitne i takie odległe, a ptaki śpiewały. Moje serce przepełnione było radością – napisze w autobiografii. I doda, że na górze nie było na niej nic ciekawego – zgodnie z prawdą zresztą – tylko „duży hangar, w którym stały szybowce i skromny drewniany domek, który służył za schronienie w razie złej pogody”.

Nic ciekawego dla postronnego, ale nie dla niej. Bo na „szybowcówce” dla Hanny zaczynał się „nowy, wytęskoniony świat”, a jej marzenie o lataniu stało się rzeczywistością, która doprowadziła jeleniogórzankę do klęski.

I to właśnie spojrzenie z góry chyba najlepiej oddaje przyczynę, dla której Hanna Reitsch raczej pomija szczegóły dotyczące jeleniogórskiej codzienności. Choć obraz tego jej świata nigdy nie wyblaknie: „od południa otoczony przez niemal alpejskie Karkonosze, od północy przez gęsto zalesione Góry Kaczawskie, a od wschodu i zachodu przez lasy i wzgórza spływające polami, zamkami i pałacami, coraz rzadszymi im dalej w głąb kraju, ku rozległej równinie”. Tak opisuje Hanna Jelenią Górę siedząc w celi amerykańskiego więzienia w „najbardziej upokarzającej niewoli”.

<b> Już tu nie wróci </b>
Wie już wówczas, że ten obraz został Niemcom odebrany. Wie, że jej ojciec z głową Beethovena po porażce wojennej Rzeszy popadł w depresję i zastrzelił siebie oraz całą pozostałą w Jeleniej Górze rodzinę (w tym troskliwą matkę) oraz służbę. Przeczuwa również, że do swojego Hirschbergu już nigdy nie powróci.
Z piórem w ręku otacza się zatem światem wspomnień i wyobraźni, gdzieś za oceanem. Nawet nie przeczuwając, że jej biografię przeczytają współcześni jeleniogórzanie. Honorową obywatelką miasta pozostała przecież do dziś. Podobnie jak Adolf Hitler, który to do upadku doprowadził zarówno Hannę, niemiecką Jelenią Górę jak i samego siebie i cały swój naród.

<i> Wykorzystałem fragmenty autobiografii Hanny Reitsch „Latanie moje życie” w tłumaczeniu Agnieszki Kossowskiej, wydawnictwo Jaremen Press 2006, przedmowa Ivo Łaborewicz </i>

Ogłoszenia

Czytaj również

Sonda

Czy Wigilia powinna być dniem całkowicie wolnym od pracy?

Oddanych
głosów
770
Tak
58%
Nie
25%
Nie ma to dla mnie znaczenia
17%
 
Głos ulicy
Czy Teatry Uliczne w tym roku się podobały?
 
Warto wiedzieć
Pierwsza baza antyrakietowa w Polsce
 
Rozmowy Jelonki
Muzyka jest całym moim życiem
 
Jelonka wczoraj
"Szlakiem tajnych przejść" na Zamku Czocha
 
Piłka ręczna
Kolejne wyróżnienia dla naszych dziewczyn
 
Aktualności
Kiedy otworzą Maka w Jeleniej Górze?
 
Aktualności
Trwa Forum KARR w Karpaczu
Copyright © 2002-2024 Highlander's Group