Denerwującymi reklamami pozaklejana jest niemal cała Jelenia Góra początku lat 90-tych. Nie upiększają miasta. Raczej przeciwnie. Swoim wyimaginowanym luksusem na kolorowym papierze uwypuklają szarawą rzeczywistość. Bo każdy chciałby ten miliard wygrać, a tu nic.
Z innej ktoś zachęca do użycia proszku do prania. Świetnie wybrane miejsce: tuż nad śmietnikiem z gnijącymi resztkami.Nad zardzewiałą pozostałością czegoś, co było przyczepą, reklamuje się firma oferująca kupno samochodów na raty. I znów ten człowiek z wygranym miliardem umila ludziom oczekiwanie w kolejce przed jednym z kiosków.
Dopiero później w miejscu tego wózka, przy ulicy Szkolnej, stanie nowa kamienica z delikatesami. A inny stary dom, kilkanaście metrów dalej zawali się. Na szczęście mieszkańcy w porę sami opuszczą rozsypującą się kamienicę, której konstrukcję naruszyły dodatkowo wykopy pod sąsiedni dom.
Bo się wykruszyło
Ulica Jasna. Niemal naprzeciw kamienicy, gdzie do początku lat 80-tych Drogerię Warszawską prowadził Mieczysław Paliszewski, nie ma już od dawna domów rozebranych przy okazji zaplanowanych wyburzeń w centrum.
– Ciężki okres odbudowy całego, tak straszliwie przez wojnę zniszczonego kraju, tworzenie od podstaw polskiego przemysłu – to wszystko nie przeszło bez ofiar. Nie dość inwestowano w remonty wiekowych, zgryzionych zębem czasu zabytkowych kamieniczek śródmieścia, których kiepski stan techniczny sygnalizowano już przecie w latach dwudziestych naszego stulecia. Stare mury, pomimo pozornej świetności fasad, wymagały nieustannej pieczołowitości. Pozbawione jej zaczęły się kruszyć, kruszyć, kruszyć… – ubolewa nie do końca szczerze Maria Szypowska w propagandowym albumie o Jeleniej Górze z lat siermiężnego PRL.
Ta wypowiedź ma usprawiedliwić fakt, że kamienic naprzeciwko dawnej Drogerii Warszawskiej, już nie ma. Bo skruszały i trzeba było je rozwalić. W latach 90-tych nie ma już zresztą samej drogerii. Pozostały wspomnienia – a jest Pewex mający z drogerią pewną słowną analogię, czyli drożyznę. Pewex zresztą nie jest już dewizowy i dla wybranych. Po uwolnieniu cen dolarowy handel traci rację bytu. Tylko ten drażniący wszystkich facet z reklamy wykrzykuje, że wygrał miliard!
Tam, gdzie była zabudowa Jasnej, pozostaje pustka. A raczej bagno pełne błotnistej mazi i kałuż po kostki. Doskonałe miejsce na dzień dobry dla turystów, którzy właśnie zostawiają samochód.
Na zakupach wyobraźni
Kto wyczuje jeszcze zapach cukierni Carla Scholza, w której od 1775 wypala się kawę i produkuje –- znane do dziś na Śląsku – tyty z cukierkami? Gdzieś ten aromat się unosi. Podobnie jak barwne i gwarne wnętrze z półkami pełnymi czekoladek i stolikami, gdzie na plotki i kawę lub herbatę wpadają pobliscy mieszkańcy.
Może ktoś sfotografuje tę scenerię kupionym tuż obok aparatem fotograficznym? Są u Marquadów, właścicieli drogerii, którą już po 1945 roku przejmie Mieczysław Paliszewski. Mają też filmy. Pewnie pod koniec lat 30-tych jest już barwna AGFA, najnowszy produkt techniki fotograficznej, dzięki któremu można uwiecznić kolorowy świat bez konieczności malowania zdjęć artystycznym pędzelkiem.
Kupię aparat znacznie później, bo w czasach, kiedy nie ma już Drogerii Warszawskiej, ani – co oczywiste – cukierni Scholza i sklepu Marquardów. Stoję naprzeciw kamienicy przy ul. Jasnej 2 i fotografuję faceta, który z plakatu krzyczy, że wygrał miliard. A w tle ma ogołocone z oficyn, szare i brudne tyły zabudowań placu Ratuszowego.
Gdybym stał tu lat temu kilkadziesiąt, znalazłbym się pewnie przy ladzie sklepu jubilerskiego Hugo Bischoffa. Miałbym kilka kroków do pierwszego w mieście sklepu filatelistycznego Carla Leive. A że znaczki mnie nie interesują, to być może przeszedłbym do składu kolonialnego Willy’ego Andersa. A na koniec tych zakupów wyobraźni trafiłbym do stoiska z wyrobami skórzanymi, za którego ladą stoi jego właściciel Simon Sachs.
Ale nie mam tych telepatycznych zdolności wehikułu czasu. Więc oglądam te przerażające tyły kamieniczek. Może kiedyś też były brudne, bo to w końcu tyły, niewidoczne dla niewtajemniczonych.
Wyburzenia, niczym rana na ciele, odsłaniają te nieczyste miejsca starej i nowej Jeleniej Góry w sposób przerażąjąco szczery. A naprzeciw mnie równie odrapane tyły innych zranionych kamienic, tych przy ulicy Grodzkiej.
Królewskim diamentem
przy domu publicznym
Jakim cudem tam są? Nie wiem. Podobno przez przypadek uniknęły buldożera, który rozwalał pozostałą część starówki. Słyszałem, że to rzemieślnicy, którzy na parterze rozsypujących się domów mieli warsztaty, zbuntowali się i nie dali tego zburzyć.
Stamtąd z kolei historia przynosi zapach ryb od Carla Pohla, którego sklep sąsiaduje z prowadzoną przez Hedwige Knise mleczarnią.
Przed nią kamienicę zamieszkują jeleniogórscy medycy i felczerzy. Od fryzjera, co podobno umiał chorobom zaradzić Hieronima Scholza, poprzez lekarzy i aptekarzy Wenkego, Muellera i Kichnera, aż do medyka Abrahama Trallesa.
Obok jest szewc Beinlich, blacharz Knittel. A w sąsiedztwie – w budynku, którego już nie ma – mała manufaktura szkła, która jeszcze do powojennych czasów będzie produkowała bombki i ozdoby choinkowe pod szyldem Wytwórni Wyrobów Szklanych i Termometrów „Refleks”.
Teraz nie ma nic. Zamazują się resztki dawnego szyldu i przypominają o przeszłości gotyckim stylem liter. Zabite dechami okna. Pustka. I trochę podwórkowych legend, jakoby na Grodzkiej nr 13 był dom lekkich obyczajów, potocznie zwany burdelem. Bardziej prawdopodobna jest melina. W latach 60 o 70-tych kwitnie pokątny handel wódką w mieszkaniach wielu jeleniogórzan. Wódka jest niedostępna w nocy, później na kartki. Kto ma chody, załatwi i sprzedaje za pieniądze lub zastaw butelczyny ze stołową z czerwoną naklejką. Może właśnie tam spragnieni trunku zaspokajają swoje pijackie żądze?
I gnije tak ta Grodzka, choć już widać, że zmierza ku lepszemu. Na początku lat 90-tych powoli kamienice dźwigane są z ruin. Na partery nie wracają już sklepy, ale jest jeden z pierwszych w Jeleniej Górze lat 90-tych pub, powstaje hotel Baron, przed którym za kilka lat będą strzelali do siebie przestępcy.
Tylko znów tyły tych kamienic przypominają raczej plenery do kręcenia wojennych filmów.
Ucho złaknione odgłosów dziejów usłyszy stukot butów króla Fryderyka II, który w roku 1784 kroczy do jednej z kamienic po przeciwległej stronie Grodzkiej.
Jest tam poczta, ale na władcę czeka filiżanka kawy. Uliczna legenda mówi, że królowi tak kawa smakowała, że wyrył diamentem osadzonym w królewskim pierścieniu, swoje imię na szybie witryny. Ale prawdy w tym pewnie tyle, co w tej historyjce z burdelem pod numerem 13.
W sąsiedztwie kamienicy, w której król miał spożyć kawę, pachnie chlebem wypiekanym przez rodzinę Laube. Podstarzałe panny i kawalerowie zmierzają cichutko do pierwszego w mieście biura matrymonialnego, pośredniczącego przy okazji w sprzedaży i kupnie nieruchomości. A Maria Maier, jego właścicielka, ma blisko do sklepu z nabiałem, warsztatu, gdzie naprawia się rowery oraz do rymarza Richarda Scholza.
Tam, gdzie Scholz wyprawiał eleganckie torebki i paski, na początku lat 90-tych podjeżdża właśnie autokar z niemiecką wycieczką i parkuje w miejscu, w którym stała rymarska kamienica.
Po tym budynku i sąsiednich nie ma ani śladu na powierzchni. Pewnie zostały piwnice z okruchami potłuczonej szyby, na której swój autograf diamentowym pierścieniem złożył król Fryderyk II.
Znikające amorki
Kiedy idę ku Wzgórzu Kościuszki, zaczynam rozumieć, dlaczego Niemcy tak bardzo cenili to miejsce.
Nie tylko zresztą Niemcy. Na pewnej starej widokówce ktoś napisał po czesku „Zde mam holku” (czyli „Tu mam dziewczynę”) obdarzając jedną z rezydencji ozdobną strzałką, która znaczenie tej inskrypcji śmiało kieruje do jednego z okien okazałej willi.
Takich rezydencji są tam dziesiątki. Od Wojska Polskiego w górę. Połuszczone, niczym twarze pełne zmarszczek, pokiereszowane przez czas, wyglądają niczym Warszawa po bombardowaniach we wrześniu 1939 roku, choć ich wojna nie tknęła.
Nie tknęła także dwóch rzeźb amorków pilnujących zamurowanego wyjścia do czegoś, co kiedyś było okazałym ogrodem z altaną porośniętą bluszczem lub dziką winoroślą.
Z altany pozostał cień szkieletu, na dawnych ogrodowych klombach parkują samochody obecnych użytkowników dawnej rezydencji – adwokatów oraz ich klientów. Były tu biura Zakładów Mleczarskich, ale wraz z kryzysem i upadkiem PRL, one też upadły. Za to amorki trzymają się dzielnie.
Pamiętają ogrodowe zabawy i zaloty wielu młodych par. Powstały w pracowni jakiegoś Włocha w roku 1874. Gdzie służyły zanim trafiły na schody tarasowego wyjścia willi? Wiedzą tylko one.
Ilu zakochanych zostało ugodzonych ich strzałą? Pozostaje amorkową tajemnicą.
Teraz są bezbronne i chyba już do nikogo nie strzelają, bo kto wpadnie na pomysł, aby umówić się na randkę na tym obskurnym podwórku. Jeden putto nie ma dłoni, która odpadła strącona przez czas. Spogląda na to dzieło zniszczenia z podrapaną szponami lat twarzą, niegdyś błyszczącą alabastrem i pełną wigoru właściwego takim rzeźbom.
Putti przetrwały dwie niemieckie rzesze i cały PRL. I to w pobliżu sądu, gdzie skazywano na śmierć i wykonano kilka wyroków. Gdzie komuniści uczyli nienawiści i podstępu swoich agentów. Między innymi Stefana Michnika, (brata Adama, tego od Gazety Wyborczej), płatnego i dobrowolnego agenta Służby Bezpieczeństwa, który w Jeleniej Górze zdobywał pierwsze szlify w zbrodniczej karierze.
Pewnie i Michnik beznamiętnie te amorki oglądał, kiedy przechodził Wojska Polskiego w stronę budynku wymiaru ówczesnej sprawiedliwości. Mieszka w Szwecji. Czy pamięta?
Ale rzeźby III Rzeczpospolitej nie przetrwały, bo ktoś je… ukradł. Nawet komunistom nie przyszło to do głowy. Dopiero wolna Polska pokazała, co Polak potrafi.
Taki sam los spotkał sporego niedźwiedzia, na oko wykonanego ze spiżu, który zdobił jedną z posesji willi przy ul. Krasickiego. Rzeźba znikła pewnej nocy i już na swoje miejsce nie powróciła.
Wstydziłby się zapewne burmistrz Johann Schoenau, założyciel parku na Rycerskim Wzgórzu, że przy sąsiedniej ulicy Norwida (której zresztą do 1945 roku patronuje) grasują złodzieje rzeczy, które wstawiano tam dla dania oczom przyjemności obserwacji piękna świata wytworzonego ludzką ręką.
Tu była Anna Pohl
Idąc dawnym Przedmieściem Przed Bramą Zamkową mijam zabytkowe epitafium pozostawione w murze narożnej kamienicy. Niewielu zwraca uwagę na wyryte tam nazwisko. To Anna Pohl, mieszczka jeleniogórska. Protoplastka bogatej rodziny Pohlów, do której należało schronisko na Śnieżce, w perfekcyjny sposób prowadzone aż do 1939 roku.
Własnością tego rodu była także Huta Józefina w Szklarskiej Porębie.
Kiedy epitafium Anny Pohl montowano, wkoło był miejski cmentarz, największy w dawnej Jeleniej Górze. Na nim nagrobki ofiar żywiołów, które nękały miasto: susz, powodzi, klęsk głodu i epidemii, a także ataku Husytów.
Nekropolię tę umiejscowiono poza murami miejskimi w obrębie dzisiejszej ulicy Groszowej i Wolności, bo poprzednia – przy kościele św. Erazma i Pankracego – okazała się za mała.
Jak podaje Johann Daniel Hensel w swoich kronikach, najstarszy nagrobek pochodzi z 1584 roku.
Nekropolia jest też pierwszym jeleniogórskim cmentarzem, na którym urządza się pochówki zarówno katolikom jak i ewangelikom
Blisko miejsca, gdzie dziś wznosi się pawilon Plus, w 1499 roku staje kamienna kaplica Świętego Ducha, później niszczona, odbudowywana i przebudowywana. Cmentarz działa do 1874 roku. Okazuje się zbyt mało przestronny. Nową nekropolię wytyczono przy ul. Sudeckiej, a stara zaczyna podupadać, pozostawiając jednak pamięć o dawnych mieszkańcach.
Skwerek, gdzie właśnie upijają się tanimi winami pobliscy mieszkańcy, to pozostałość dawnego cmentarza. Blisko ławek obelisk poświęcony twórcy języka esperanto, Ludwikowi Zamenhofowi. Stanie tu później. W 1945 roku w pobliżu istnieje jeszcze kilka dawnych nagrobków.
Jeden z nich upamiętnia trzech oficerów armii pruskiej, którzy zginęli w bitwie pod Budziszynem w 1813 roku.
Wyryte gotyckimi literami nazwiska kapitana Schenkendorfa, majora von Pfulha oraz nadporucznika Sange są tylko dodatkiem do pełnego ozdób monumentu wystawionego przez brata jednego z poległych Maxa von Schenkendorfa. Nagrobek staje się swego rodzaju „świętym” miejscem dla kompanów wojennych spoczywających tam wojskowych, dla ich rodzin i potomnych.
Upamiętnia się tu rocznice zwycięstwa nad Napoleonem.
Kaplica, która dziś stałaby mniej więcej na środku poszerzonej ulicy Wolności, dotrwa do 1907 roku. Zostanie rozebrana, bo nikt o nią nie dba. W dodatku prawie rozsypie się wskutek wstrząsów przejeżdżających tuż obok niej tramwajów, które tamtędy podążają w stronę Cieplic i z powrotem.
Niewiele się z niej zachowało: krata okienna i figurki z ołtarza trafiły do zbiorów Towarzystwa Karkonoskiego, a za polskich czasów zostały przejęte przez muzeum okręgowe.
Stopniowo też będą likwidowane dawne nagrobki. Jedno zdobne epitafium nie wytrzyma szkodliwych spalin i kwaśnych opadów deszczu. Dwa nagrobki znikną w tajemniczych okolicznościach.
Ostanie się jedynie monument in memoriam Anny Pohl, które przetrwa nawet poszerzenie ulicy Korczaka i zmianę układu komunikacyjnego ul. Wolności, po których znajdzie się niemal na wyspie wśród jeżdżących w tę i z powrotem aut.
Początek lat 90-tych to ostatnie chwile tego zabytku w niszy kamienicy. Ktoś kradnie jeszcze jedną figurkę. Specjaliści oceniają, że lepiej zabytek wywieźć, poddać konserwacji i pozostawić w innym miejscu. Tak też się staje.
Epitafium znajduje swoje miejsce w parku (byłym cmentarzu) przy kościele Podwyższenia Krzyża Świętego.
Tylko farba miała moc
Obserwując niektóre zakątki Jeleniej Góry łatwo dostrzec ślady wydrapywania przeszłości. Nieraz dosłowne. Dawną reklamę niemiecką, namalowaną na murze kamienicy przy ul. 1 Maja, ktoś usunął wraz z tynkiem. Farba okazała się odporna na zmywanie.
Niemcy potrafili tak dobrać składniki, że niektóre z ich szyldów zachowały się do dziś, tyle że przykryte warstwą zaprawy murarskiej. Zresztą zaraz po 1945 roku Polacy też niemieckiej farby używali, bo innej nie było
Wymalowany na czarno napis „Gazeta Robotnicza” na siedzibie pierwszej redakcji tego dziennika na rogu 1 Maja i Wincentego Pola, wyłania się powoli, od kilku lat, spod sypiących się resztek tynku kamuflujących każdą przeszłość.
Zapewne pod tym wszystkim gdzieś mocno trwa szyld Hermanna Heppera, który w tym miejscu do 1945 roku prowadził salon z wyrobami tytoniowymi.
Albo na ulicy Długiej, gdzie właśnie trwa remont Domu Dziecka dawnego Domu Towarowego Georga Pinoffa. Monumentalne gmaszysko tkwi w tym miejscu od 1909 roku. Pięciopiętrowy budynek z kopułą, zaprojektowany przez znanych architektów Braci Albert zajmuje plac po dwóch kamienicach, zrównanych z ziemią rok wcześniej.
Wielkość gmachu nieproporcjonalna do wąskiej uliczki, ale i tak wrażenie robi. Aby oddać rozmach budowli, przedwojenny wydawca pocztówek nieco oszukuje: zmienia perspektywę, „wymazuj” sąsiednie kamienice, które w rzeczywistości go zasłaniają.
Od 1933 roku rządzi tu spółka Hava, która wewnątrz urządza jeden z najlepiej zaopatrzonych sklepów w Jeleniej Górze.
W 1947 jeleniogórzanie kupują już w Powszechnym Domu Towarowym, w którym później – z powodów mało zrozumiałych – powstanie sklep tylko z artykułami dla dzieci i oficjalnie zostanie nazwany Domem Dziecka.
Gmaszysko nie wytrzymało próby czasu i braku troski. Niemal się rozsypało. Giganta ratuje miasto właśnie na początku lat 90-tych wydając astronomiczną sumę na remont.
Prowadzone prace odkrywają właśnie tę wydrapaną przeszłość. Zachowują się napisy z nazwiskiem dawnego właściciela, które po kilkudziesięciu latach cieszą się promieniami słońca. Przebijają resztki dawnych zdobień na wyblakłej elewacji.
Remont dosięga też kamieniczkę, gdzie na parterze był legendarny już bar „Jelonek” zwany też „Unibarem”, który dla kilku pokoleń jeleniogórzan – mimo pachnącej „zachodem” Pizzy Hut – na trwale wpisał się w to miejsce.
Na ogrodzeniu, które oddziela ten jeden z najstarszych budynków przy ul. 1 Maja (powstał w 1736 roku), reklamuje się cyrk.
Tego tu jeszcze, oprócz baru, sklepu mięsnego i rzeźni, w tym miejscu nie było.
Nieopodal ulica Górna. Jeszcze jakoś się trzymają jej kamienice wsparte potężnymi stemplami z drewna. Czas potknął się chyba na schodkach, na zniszczonych stopniach. W niektórych miejscach nie ma balustrady. Pozostał stary bruk, pokreślający atmosferę dawnej Jeleniej Góry.
Na Górną niebawem wjadą buldożery i jedna z najładniejszych, ale też najbardziej zniszczonych kamienic, legnie w gruzach. A w jej miejsce powstanie nowa. Sterylna i bezduszna. I jakoś niepasująca do tego miejsca w wiecznym nieporządku, który rządził zmurszałymi murami.
Grał jak Grappelli
Z 1 Maja dobiega muzyka. Ktoś z wirtuozerią Paganniniego gra na skrzypcach. Do Dymiter. Stefan Dymiter, Cygan kowarski, którego rodacy przywożą na główny deptak Jeleniej Góry.
Rosłe chłopiska osłaniają wiekowego artystę samouka jak najdroższy skarb. Dymiter jest niepełnosprawny: nie chodzi, ale gra na skrzypcach doskonale. Trzyma instrument jak miniaturową wiolonczelę. Palce biegają po strunach, smyczek wywija tryle i triolki.
Dymiter: taki Stephane Grappelli tamtych czasów. Ze skrzypiec fruną dźwięki przebojów, które Cygan gra tylko ze słuchu, bo nie zna nut. Jego „goryle” krążą dookoła z pudełkami, kapeluszami, do których raz po raz ktoś wrzuca banknot. Bilonu jeszcze nie ma, bo to przed reformą pieniądza zwaną denominacją. Więc nic nie brzęczy. Tylko wciąż gra ta niepowtarzalna skrzypcowa fantazja ulicy 1 Maja.
Ujęcie nieuwiecznione
I znów ulica Jasna. Ten sam facet denerwuje ludzi z plakatu krzycząc, że właśnie wygrał miliard. Już nie pamiątam, czy to środa, czy sobota – dni losowania tego miliarda.
Jasną podąża zataczając się po spożyciu nadmiernej ilości trunków nieznany mi gość. Z trudem utrzymuje równowagę. W końcu nie udaje mu się zapanować nad grawitacją i z hukiem ląduje tam, gdzie miał swój sklep jubiler Hugo Bischoff.
Bezradny, nie może się podnieść, a w jego tle – rozsypujące się tyły placu Ratuszowego i motyw przewodni: plakat i facet z wygranym miliardem. Myślę – doskonałe ujęcie. Chcę zrobić zdjęcie, ale… właśnie skończył się film, a następnego nie mam.
Gdyby Marquandowie mieli jeszcze swój sklep fotograficzny, pobiegłbym kliszę dokupić.